Polskę widzę przez pewną emigracyjną poklatkowość. Jestem tu dwa-trzy razy w roku, oglądam przez kilka dni "zdjęcie" kraju w pewnym jego przekroju, wracam do Londynu. Twierdzę, że w pewnym sensie daje mi to lepszy ogląd, niż ludziom, którzy żyją tu cały czas. Nie wychwytuję tak dobrze prądów emocji, tego, czym żyje ulica, ale wyraźniej widzę zmiany. Coś jak aparat skierowany na rosnący kwiat (lub chwast) i robiący zdjęcie raz dziennie.
To dzikie pomieszanie PRLu z Nowym (z tym nowym, co to idzie i idzie i czasem wydaje się, że dojść nie może), ten jakiś przedziwny amalgamat brudu i blichtru to coś, co przywodzi mi czasem na myśl opowieści o Indiach. Może nie w takim ekstremalnym wydaniu, ale samo źródło tego misz-maszu musi być podobne. Awans cywilizacyjny za którym ludzie nie nadążają.
Warszawska Arkadia - wielki dom handlowy. Z zewnątrz wygląda jak chory koszmar architekta, budynek jest po prostu obrzydliwy. W środku - jasno, czysto, nowocześnie, pięknie. Doskonale oświetlone sklepy z bardzo inteligentnie zaprojektowanymi wystawami, w sam raz dobrany miks usług i sklepów. Na piętrze Lodziarnia Grycan. Dobre lody, sensowne ceny, na pierwszy rzut oka ładny wygląd... potworna obsługa. Koszmarna. Kiedy byliśmy tak w lecie, w poprzednie wakacje, miałem okazję przyjrzeć się bliżej krzesełkom. Potargane, poniszczone oparcia, straszące wyłażącymi kłakami. Nie naprawiane tygodniami, przyklepywane tylko tak, żeby nikt nie widział. Byliśmy tam teraz, w pół roku później. Porozwalane krzesła, potargane oparcia. Ale na pierwszy rzut oka jest w porządku. Kto wymyślił, że to się opłaca? Idąc dalej - obsługa. Zamówić można przy stoliku, u kelnerki. Miło. Kelnerka jest naburmuszona, znudzona, niemal wroga przy przyjmowaniu zamówień. Niemiło. Ciekawe rzeczy zaczynają się, kiedy chce się na przykład zamówić loda w rożku, nie w pucharku. Nie nada. W rożku tylko przy kasie. Nałoży go panienka, która nakłada wszystkie inne, tyle, że kelnerka nie przeniesie. Czemu? Ponieważ. Loda można zjeść też na tarasie (było wtedy naprawdę gorąco). Ale tam kelnerka nie przyniesie już w ogóle nic, choć taras jest bliżej kasy niż stoliki. W pucharku nie wolno w ogóle. Czemu? Bo. W tym roku, mimo zimy, wszystkie stoliki zajęte. Czekamy na kelnerkę pięć minut, ale ta, usłyszawszy, że chcemy zamówić lody... "mamy duży ruch więc nie mogę obsłużyć... no chyba, że państwo kawę czy herbatę...". No na miłość boską! Nie dziwi już nawet to chamstwo i tępota obsługujących panienek, ale ten ciągły, uporczywy brak zrozumienia, że ich zyski zależą pośrednio od tego jak dobrze radzi sobie firma. Z posady kelnerki czy pracownicy punktu obsługowego też da się awansować, ale nie poprzez burkliwe i jawnie lekceważące traktowanie klientów (miałem taką nieprzyjemność z pracującą dla Wizzaira Polką na Stanstead) wróci w końcu rykoszetem w samych owych pracowników. Ten nasz idiotyczny w obecnej rzeczywistości podział na "nas" i "onych", gdzie tym "onym" staje się pracodawca. Wiadomo - wyzyskuje, no to ja mu tak. O. Nie da się w lite głowy wtłuc, że pracując dla choćby średnio przyzwoitej firmy pracuje się również na siebie. Że droga z roku kelnerowania przeburczanego i przesiedzianego na papierosku prowadzi prosto donikąd, że nie da się wejść po drabinie gryząc, kopiąc i szarpiąc jej szczebelki, albo choćby tylko zwisając z jednego w całkowitej apatii. Żebyż to jeszcze dotyczyło tylko pracowników "publicznych" (oj, miałem ja przejście z PKP... Matko Boska, jak ja tych sukinsynów z kolei nienawidzę), ale gdzie tam, biurwi tumiwisizm jest religią również pracowników sektora prywatnego. Człowiek traci czasem nadzieję, bo tę mentalność PeeReLowskich budowlańców przejawiają również ludzie młodzi, ledwo po dwudziestce, którzy syfem demoludowym skażeni być nie powinni. Trucizna przechodzi z rodziców na dzieci? Więc ile jeszcze pokoleń trzeba?
Jestem Quellistą, wierzącym w słowo Adama Smitha i chronienie najsłabszych przed skutkami owego słowa. To chyba czyni mnie centrystą. Niech i tak będzie.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka