Hotel o bardzo obco brzmiącej nazwie w polskim kurorcie. Nazwijmy go "Château de coś tam...". W rzeczywistości nazywa się nieco inaczej ale równie zagranicznie i równie wykwintnie. Każdy doświadczony turysta wie, że od wszystkich "Palace'ów", "Château", "Ville" i tym podobnych należy jak najdalej uciekać, o ile nie znajdują się w stosownych dla nich miejscach. Choć i tu są wyjątki jak np. pewien "Château" w Polsce centralnej, którego nazwa myli - jest to po prostu piękny, klasycystyczny dwór z dobrze odtworzoną atmosferą.
No więc z tym "Château de coś tam" tak już wyszło. Trzeba było szybko znaleźć jakieś lokum - 400 kilometrów zrobiło swoje, w dodatku ostatnie trzy godziny w straszliwej mgle i po górach. Za dwa dni druga część męczącej trasy więc konieczny był nocleg i jakieś ludzkie warunki. Kurort i jego okolice trochę znam ale nie na tyle, żeby po nocy i we mgle czegokolwiek jeszcze szukać. No i wyłonił się "Château". Przyzwoity, czysty, cena niemała ale jeszcze możliwa. Nie ma wyjścia, bierzemy "Château", który okazuje się rodzajem zminiaturyzowanego odbicia kosmosu III RP. Standard nawet porządny ale natychmiast rzucił się w oczy przerost świecidełek nad solidnym materiałem, przerost kłamstwa nad prawdą.
Oczywiście śniadanie obfite i z dużym wyborem potraw. Restauracja - jak na "Château" przystało - cała tonie w złocie i w kilku odcieniach różu i czerwieni. Do tego podrabiane antyki i boazerie mające imitować szlachetne odmiany drewna. Wiadomo, "Château" zobowiązuje. Przy stoliku naprzeciwko mojego siedzi przedbana kobieta ze złotymi pierścionkami na każdym palcu i złotymi bransoletkami na każdym przegubie dłoni. Pijąc kawę najwyraźniej musi uważać, aby nie uszkodzić podoklejanych paznokci monstrualnej długości. Z lewej i z prawej strony małżeństwa w średnim wieku - panowie słusznej postury noszą grube, złote łańcuchy i pierścienie, panie mniej rzucają się w oczy.
Przy bufecie kobieta nieco młodsza od pani z pierścionkami i od małżeństw nakłada sobie coś na talerz. Jest zgrabna, ładna i ubrana jak na wieczorowe wyjście. Wysokość szpilek ok. 15 cm. Można mieć tylko nadzieję, że w podobnym rynsztunku nie pójdzie w góry, choć i tam już wszystko widziano, szpilki też. Po restauracji kręci się kilka młodych mam o dość pokaźnych kształtach w bardzo opiętych spódnicach, spodniach i bluzkach. Przepasane są paskami z błyszczącymi klamrami, rzemyki sandałów-gladiatorek wrzynają się w atletyczne łydki. Może teraz takie trendy, nie wiadomo. Modne trendy przywodzą jednak tym razem na myśl nie tyle wybiegi Paryża i Mediolanu co balerony obwiązane sznurkiem. Ich kilkuletnie córki biegają po wielkiej sali. Dziewczynki są nawet ładne i wdzięczne ale zupełnie przypominają lalki Barbie - ubrania krępują ruchy, są bardzo różowe i bardzo błyszczące. Jedna, najwyżej sześcioletnia nosi buty na obcasach. Można zrozumieć, "outfit" do "Château" musi być odpowiedni.
Gdy na śniadanie schodzi para o normalnym wyglądzie, najprawdopodobniej wybierająca się po śniadaniu na wycieczkę, uśmiecham się odruchowo. Odwzajemniają uśmiech i mówią mi sympatycznie "dzień dobry". Chyba też zabłądzili do "Château". A na jutro do przejechania następny odcinek drogi, znów prawie 400 km i twarde postanowienie: żelazna dyscyplina, pobudka o piątej rano i wyjazd skoro świt. Ma być dużo czasu na znalezienie przyzwoitego noclegu w pensjonacie, gospodzie czy u jakiegoś Pana Jana. Bez nocnych eskapad, bez urojeń "Château" i "Palace'ów". W strefie wolnej od świecidełek i od elyty.
Obserwuję z dużym niepokojem i opisuję Polskę posmoleńską. Poza tym zdarza mi się czasami opisywać inne sprawy.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości