Okolica jest pofałdowana ale wzniesienia nie przypominają zwykłych pagórków tylko raczej rodzaj wałów - są szerokie, zaokrąglone a na górze jakby lekko spłaszczone. Klimat jest jak na polskie warunki łagodny a gleba bardzo urodzajna. Gdy zboczy się z głównej trasy na boczne drogi, widać gdzieniegdzie niewielkie wąwozy. Przez niektóre prowadzą drogi. Co jakiś czas zza pagórków wyłaniają się stare, wiejskie kościółki, bielone lub z kamienia. Krajobraz może konkurować z tymi najpiękniejszymi w Europie.
Czy ktoś poznaje? To najpiękniejsze miejsce na świecie, Ponidzie. Proszę tu oczywiście wszystkich uważających za najpiękniejsze miejsce jakieś inne o odrobinę tolerancji. Dla mnie Ponidzie jest miejscem najpiękniejszym i najciekawszym, zarówno pod względem krajobrazowym jak i historycznym. Pod względem turystycznym region nie jest jeszcze dobrze zagospodarowany ale może właśnie na tym polega jego urok.
Ponidzie to dla mnie nie tylko podróż z miejsca na miejsce ale i podróż w czasie. I to zarówno w odniesieniu do historii Polski jak i do mojej historii rodzinnej. Odkryłam je ponownie kilka lat temu, gdy w drodze z Krakowa do Warszawy miałam trochę czasu i postanowiłam odszukać pewien motyw z dzieciństwa. Motyw zapoczątkowały - jak to często w Polsce bywa - dziejowe i historyczne zawieruchy, które kogoś z moich przodków rzuciły spod Kamieńca Podolskiego w Swiętokrzyskie. Potem ktoś wżenił się w rodzinę właśnie z Ponidzia. Podobno byłam tam kilka razy jako małe dziecko ale szczerze powiedziawszy nie pamiętam.
Tak naprawdę pamiętam tylko jedną wizytę. Było to na początku lat 70-tych. Wielka uroczystość rodzinna - kilkadziesiąt osób rozproszonych po wszystkich wojnach i rewolucjach po całej Polsce zjechało się na spotkanie do resztówki między pagórkami, sadami i polami. W jednym z takich zabytkowych kościółków odbyła się uroczysta msza za członków rodziny poległych i pomordowanych w czasie II wojny światowej. Miałam wtedy chyba z 5 lat. Zapamiętałam kościół na górze z niewielką wieżyczką, piękne sady i plantacje chmielu i stary, zaniedbany dom z dziwnymi pokojami, jakich nie znałam z normalnych mieszkań. W jednym z nich stał zdezelowany i rozstrojony fortepian (potem dowiedziałam się, że był to prezent dla moich dziadków i mojej mamy z okazji jej chrztu). W innych znajdowały się dziwne meble podobne do tych, jakie oglądałam na ilustracjach do bajek. Jeszcze były pozostałości po wspaniałej kiedyś bibliotece - po całym domu i po strychu walały się bardzo stare, zakurzone książki z pożółkłymi kartkami. Pomiędzy pomieszczeniami gospodarczymi stały resztki karety, zdegradowanej do roli zabawki dla dzieciaków.
Pamiętam też straszliwe nudy pięciolatki, gdy rodzice obwozili nas po okolicznych, najczęściej walących się, dworach i dworkach. Po niektórych pozostało tylko miejsce i trochę gruzu. I jeszcze pamiętam jakąś kuzynkę czy ciotkę z Krakowa - starszą, wysoką i bardzo szczupłą, ubraną w "małą czarną" i ze sznurkami drobnych perełek wokół szyi. Adorowałam ją cały czas niczym królową, chyba z powodu tych perełek. Poza tym wydawała mi się piękna - w miasteczku, w którym wtedy mieszkaliśmy, nie było pań, które ubierały się w podobny sposób.
To było wszystko, co do połowy lat siedemdziesiątych telepało się z dawnego, tak brutalnie zniszczonego świata. Trochę osoób i trochę sprzętów porozrzucanych w dziwny sposób i w jeszcze dziwniejszy sposób przypominających o świecie, który już odszedł. Jako dziecko nie rozumiałam oczywiście niczego z tych zawiłości starego i nowego świata ale w instynktowny sposób chyba czułam, że wysokie szczupłe panie w "małych czarnych" i z perełkami na szyi, stary fortepian i zakurzone książki, to coś wyjątkowego, czemu należy się szczególna uwaga. Kilkanaście lat później dom został rozebrany a wraz z rozbiórką zginęła bezpowrotnie kolejna część rodzinnych pamiątek. Ciotka ze sznurkami perełek zmarła, kompletnie już zdezelowany fortepian dalsza rodzina sprzedała a zakurzone i podniszczone książki gdzieś się porozchodziły. Część udało się uratować. I znów pomost łączący dwie rzeczywistości stał się nieco węższy i bardziej dziurawy.
W trakcie uroczystości ojciec - historyk-hobbysta - zarządził objazd okolicy i zwiedzanie zabytkowych miasteczek. Była Wiślica, Pińczów, Miechów i chyba jeszcze coś. Znów strasznie się nudziłam i złościłam, że nie mogłam zostać z innymi dzieciakami i bawić się w resztkach karety. Po latach okazało się jednak jak zwykle, że dorośli mieli rację. Z wycieczki zapamiętałam kolegiatę wiślicką i kilka historii o Kazimierzu Wielkim i Janie Długoszu, zapamiętałam też przepiękny kościół w Miechowie. Wiele rzeczy z dzieciństwa pouciekało gdzieś ale obrazki z Ponidzia pozostały - piękne sady, plantacje chmielu i małe miasteczka czy wsie, które kilkaset lat temu były znaczącymi ośrodkami.
W tym roku miałam znów okazję pochodzić i powłóczyć się po tych miejscach. Bardzo smutnym widokiem są coraz bardziej niszczejące dwory - niektóre z nich jeszcze czekają, aż ktoś zaopiekuje się nimi. Jak długo będą jeszcze czekać? Nie wiadomo, chyba już nie zostało dużo czasu. Plantacje chmielu też niestety poznikały. Poza tym Ponidzie piękne tak samo jak i wtedy.
Obserwuję z dużym niepokojem i opisuję Polskę posmoleńską. Poza tym zdarza mi się czasami opisywać inne sprawy.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości