Leonarda Bukowska Leonarda Bukowska
1326
BLOG

Mój 13 grudnia '81

Leonarda Bukowska Leonarda Bukowska Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 73

        - był wyjątkowo niespektakularny i nieciekawy. Tak mi się wydaje. Ale może właśnie dlatego był podobny do wielu innych niespektakularnych i nieciekawych dni moich rówieśników.

       Od pewnego czasu czuliśmy, że będziemy mieć problemy. Ojciec był typem technokraty, dobrym fachowcem w swojej dziedzinie i odkąd pamiętam dyrektorem czegoś dużego i ważnego. Nie był członkiem partii i nie wstąpił do Solidarności ale miał nadzieję, że w jego instytucji nastąpi jakaś poprawa i że może uda odsunąć się od decyzyjnych stanowisk nierozgarniętych, służalczych a często i zapitych prezesów i wszelkich trepów. Dlatego też zbliżył się z ludźmi ze struktur „S” i cieszył się ich poparciem. Na reakcje ze strony „góry” nie trzeba było długo czekać, dość szybko zaczęło się niszczenie i wygryzanie. Nie pamiętam już, czy odsuwanie Ojca rozpoczęło się już krótko przed 13.12 czy po, w każdym razie z instytucji musiał odejść i przypłacił wszystko ciężką chorobą. Nam natomiast - po latach względnego dobrobytu - po raz pierwszy dosłownie zaczęła zaglądać bieda w oczy, jako że to właśnie Ojciec dbał o stabilny byt, oczywiście na ile był on za komuny w ogóle możliwy. Dlatego też tamte grudniowe dni kojarzą mi się nie tyle z zawirowaniami politycznymi ile raczej z lękiem przed zimnem i niedostatkiem. I z wiszącą w powietrzu grozą, nie tylko z powodu zagrażającej interwencji sowietów i innych demoludów ale i z powodu postępującego kryzysu gospodarczego. Grudzień ’81 był niedoświetlony, zimny i biedny.

       Mama nie interesowała się specjalnie polityką i oddawała się w wolnych chwilach zajęciom raczej bardziej „kobiecym”. Do „S” miała podejście bardzo sceptyczne – głównie za sprawą ludzi, którzy byli oficjalnymi twarzami ówczesnej opozycji. Tak się zdarzyło, że jedna z jej przyjaciółek była aktywistką warszawskiego KIKu i zabrała ją kiedyś na spotkanie z Michnikiem. Mama od tego czasu była dość przerażona – no cóż, jako osobie apolitycznej można pogratulować dobrej intuicji. O moich dwóch sporo starszych kuzynach, którzy byli przewodniczącymi jakichś komórek „S” – jeden w dużych zakładach, drugi na uczelni – mówiła zawsze, że „w pełni ich rozumie, są młodzi i po co mieliby się zadawać z jakimiś starymi partyjnymi ramolami.”

       Tego grudniowego dnia Mama pojechała rano do pracy – czasami tak jej wypadało, że musiała pracować w weekendy. Ojciec – w nienajlepszym stanie zdrowia - położył się po ciężkim tygodniu w swoim pokoju, odpoczywał i wiedziałam, że nie mogę mu przeszkadzać. Zresztą miałam ważne sprawy do załatwienia – przede wszystkim trzeba było zadzwonić do kilku psiapsiółek i pogadać, kto z kim akurat chodzi i który chłopak był widziany z którą dziewczyną. Potem trzeba było trochę przysiąść nad matmą czy czymś innym podobnie nieciekawym no i od kogoś pożyczyć zeszyt (zwykle od chłopca, który akurat się bardzo podobał) a komuś innemu zeszyt oddać (bo bywało, że bardzo ważną lekcję poświęcało się na coś dużo ciekawszego i potem trzeba było przepisywać notatki od pilniejszych i porządniejszych).

       Lecę więc do telefonu i wykręcam numer koleżanki – głucho. Zdarzało się w tamtym czasie często więc bez wrażenia. Potem numer do przyjaciółki. Potem do kolegi i jeszcze do kogoś. Nic, żadnego sygnału. Pewnie popsuł się telefon, nic się nie poradzi. Wtedy ciągle się coś psuło a telefony strajkowały bez przerwy. No to zobaczymy, co leci w telewizji, w niedzielę rano czasami puszczali fajne filmy dla młodzieży. TVP1 – nie działa. TVP 2 – nie działa. Nic nie działa. Zaczęłam się dziwić, że popsuło się wszystko naraz. No to zobaczymy radio – też nie działa. Albo inaczej – działa ale dziwnie. Albo harczy albo leci muzyka poważna. Co się dzieje? Co robić? Wyjść i iść do koleżanki bez umawiania się? A może spróbować jeszcze raz. Telefon – nic. Telewizja – nic. Przez chwilę. Potem pojawia się ponury facet w mundurze i w ciemnych okularach. Obwieszcza ponure rzeczy. Kojarzę go, to jeden z tych „działaczy partyjno-politycznych”, jak ich wtedy nazywali. Jacyś towarzysze - Szydlaki, Czyrki, Werblany. Ponure typy. Ten był jednym z nich. Towarzysz Jaruzelski. Najgorsze, że nie ma Mamy, poszła do pracy a nie wiadomo, co się tam dzieje.

       Idę budzić ojca i mówię mu, że stało się coś bardzo dziwnego, jakiś stan wojenny czy coś takiego. Wszystko zamknęli, telefony nie działają, telewizja nie działa. O co chodzi? Ojciec też nie wie ale zaraz wstaje i idziemy do telewizora. Śledzi oświadczenie Jaruzelskiego z ponurym wyrazem twarzy i też zaczyna się denerwować o Mamę. Nic nie mówi. Mama wraca zdenerwowana wczesnym popołudniem. Jej szef, głęboko upartyjniony i po jedynie słusznej linii zrobił pracownikom wykład, był najwyraźniej zadowolony z obrotu spraw. W domu nikt nie wie, co będzie dalej – przede wszystkim co będzie z pracą Ojca. Chcę iść do koleżanki z zeszytem ale rodzice mnie nie puszczają – nie wiadomo, co się dzieje, zeszyt nie taki ważny a koleżanka też może poczekać. W telewizji po kolei zapowiadają kolejne wprowadzane „środki” i „posunięcia”. Tego dnia już nic więcej u nas się nie działo.

       Kolejności późniejszych zdarzeń nie bardzo pamiętam. Kilka dni później Ojciec musiał odejść z instytucji – nie odważyli się go otwarcie wyrzucić ale tak obrzydzali życie, że odejście było konieczne. Potem albo jeszcze w trakcie tych zawirowań znów poważnie zachorował i wylądował w szpitalu pod Warszawą. Dla nas oznaczało to codzienne dojazdy przez zimne i ponure miasto. A potem przez zupełnie puste przedmieścia. Do dziś pamiętam zimno, zawieje i jakieś podwarszawskie pola, po których hulał mroźny wiatr. Autobusy albo przychodziły albo nie – czasami taka wyprawa z przesiadkami trwała kilka godzin w jedną stronę. Od czasu do czasu mijałyśmy z Mamą jakiś złowieszczy patrol. Zgnębione, bezsilne i zziębnięte, najprawdopodobniej nie wyglądałyśmy na kogoś, kto może siłą obalić ustrój ludowy – w każdym razie ani razu nie wylegitymowano nas. I tak przez resztę ponurych, grudniowych dni. Potem upiorna wigilia i Boże Narodzenie ’81 – z Ojcem w szpitalu i z codziennymi dojazdami pod Warszawę przez jakieś infernalne, niezagospodarowane podwarszawskie przestrzenie, po których szalał mróz i śnieg. Ciemności, przejmujące zimno i niepewność, co będzie dalej – z Ojcem i z nami.

       Nie mam co narzekać, wielu innych miało dużo gorzej. U nikt u nas nie siedział, nikt nie zniknął, nikogo nie zabili. To był na pewno jeden z bardziej komfortowych polskich grudni ’81 roku.


P.S. Notka ma charakter wspomnieniowy i zawiera wątki osobiste. Dlatego nie życzę sobie tutaj chamów, arogantów i wszelkich mądrych inaczej, których ostatnio znów wysypało się w tym i w innych miejscach. Rozumiem, że komuś tekst może się nie podobać ale z tekstem o takim charakterze nie da się polemizować, negować go czy zwalczać z powodu poglądów lub z powodów politycznych - tego rodzaju próby będą więc traktowane jako trollowanie oraz pospolita głupota i usuwane.


Obserwuję z dużym niepokojem i opisuję Polskę posmoleńską. Poza tym zdarza mi się czasami opisywać inne sprawy.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości