Lewica24 Lewica24
474
BLOG

Czarnacka: Lewica to nie tylko gniew

Lewica24 Lewica24 Polityka Obserwuj notkę 2

David Wildstein, szef publicystyki w „Gazecie Polskiej Codziennie”, lubi zaskakiwać. Dzisiaj zaskoczył mnie, a także – jak sądzę – większość osób identyfikujących się z lewicą. Pisze Wildstein: „krzyż doprowadza do furii tych, którzy chcą omnipotentnej władzy państwa i jego urzędników. Dziś pod krzyżem chowają się naprawdę wykluczeni. Ludzie z obumierającej polskiej prowincji, robotnicy, słabsi i starsi, pogardzani przez zastępy postępowych yuppie. Ci, którzy przegrywają w wyścigu szczurów. Religia raz jeszcze ujawnia swoją 'rewolucyjną' naturę, swój potencjał przekraczania wszystkiego, co tu i teraz. Potencjał tak drażniący współczesnych akolitów nowoczesnego państwa.


Póki tym będzie krzyż, niezależnie od własnych przekonań religijnych, warto stać po jego stronie, w jego cieniu. A jak trzeba, ruszyć z nim na barykady.”

Na ile ja – skromna redaktor naczelna serwisu, który ma ambicje gościć i wzmacniać pluralizm na lewicy – mogę to ocenić, intuicje redaktora GPC wcale nie padają w próżnię. Wiara katolicka dla wielu ludzi w Polsce jest i była duchową ostoją w trudnych czasach, a czasy w ostatnich dwóch stuleciach rzadko kiedy przestawały być trudne. 

Jak pokazała w swojej ostatniej książce Danuta Waniek, dotyczyło to także przedwojennych lewicowców i wykluczonych. Francuskie badania nad imigracją – w okresie międzywojennym polscy robotnicy masowo wyjeżdżali za chlebem na północ Francji – wykazały, że stosunek do wiary był podstawową osią konfliktów między Polakami a robotnikami francuskimi w procesie uzwiązkowienia. 

Wiele zawiązujących się właśnie teraz inicjatyw – między innymi Komitet Obrony Pracowników, o którym niedawno pisaliśmy – podkreśla szacunek dla różnych światopoglądów i swój ściśle socjalny/pracowniczy profil, właśnie po to, by dać przestrzeń osobom wierzącym, dla których walka o postulaty „lewicy kulturowej” jest nie do przełknięcia. Tę samą troskę słychać przecież w wielu wypowiedziach o tym, że „lewica ma być czerwona, a nie tęczowa”. 

Debata o lewicy „socjalnej” i „kulturowej”, czy właśnie lewicy czerwonej i tęczowej, jest zacięta. Dyskusja ta z powodzeniem toczy się w mediach o ambicjach bardziej zaciętych niż ma je nasz koncyliacyjny portal. Na nasze łamy trafiają głównie odpryski, ale czasami zdarza się też „mięso”, np. dyskusja Aleksandry Jakubowskiej z Katarzyną Kądzielą i innymi o konserwatyzmie na lewicy.   Jest to o tyle istotne w kontekście wynurzeń Wildsteina, że osią tych deliberacji jest próba zdefiniowania, co to właściwie znaczy wykluczenie. 

Bezsprzecznie Wildstein ma rację, wskazując: „Dziś pod krzyżem chowają się naprawdę wykluczeni. Ludzie z obumierającej polskiej prowincji, robotnicy, słabsi i starsi, pogardzani przez zastępy postępowych yuppie.” Nie do pomyślenia jest lewica, która nie weźmie ich pod uwagę. Pod tym względem „ruch smoleński” i mobilizacja wokół krzyża ciągle nas czegoś uczy. Także pokory wobec politycznego potencjału religii. 

Polityka uprawiana pod krzyżem jest polityką słusznego gniewu. Na nieudolne państwo, bezczelność i niegospodarność rządzących, które zbyt często kojarzą się z korupcją, brak podstawowych socjalnych zabezpieczeń, brak przyszłości w kraju dla młodych pokoleń – przecież emigracja ekonomiczna oznacza również smutek i osamotnienie pozostawionych przez dzieci rodziców i dziadków – drożyznę i miałkość życia. 

Jest tylko jedno „ale”. Ażeby słuszny gniew stał się zaczynem prawdziwego ruchu politycznego, musi łączyć się z projektem sprawiedliwości. Ażeby był to projekt faktycznie demokratyczny i obywatelski, a nie „brunatnie rewolucyjny”, musi oznaczać osobiste wzięcie zań odpowiedzialności przez uczestników. My tu na lewicy to właśnie nazywamy emancypacją, albo „uwłasnowolnieniem” - po angielsku „empowerment”. Napięcie pomiędzy tą indywidualną odpowiedzialnością a wspólnym, najlepiej uniwersalnym projektem sprawiedliwości, jest na lewicy  niezbędne. 

Negocjowanie między jednym a drugim to podstawa lewicowego procesu politycznego. Dobrze wiedzą o tym feministki, które wciąż powtarzają, iż „nie ma jednego feminizmu, jest wiele feminizmów”, a jednocześnie nie rezygnują ze wspólnej walki. Różne Międzynarodówki mogą się zwalczać we własnym gronie, ale wciąż jeszcze na zewnątrz popierają wzajemnie swoje postulaty. Filozofowie i publicyści czasem nazywają to „polityką aliansu”, ale podkreślmy – w te alianse każdy wejść musi z własnym wewnętrznym przekonaniem, ale też na własną odpowiedzialność.

Jestem zresztą pewna, że jeśli walczymy o sprawiedliwość, to ta walka musi zacząć się od zrozumienia i wzięcia odpowiedzialności za samego siebie, „uwłasnowolnienia”. Celem postępu jest i zawsze było doprowadzenie do tego, by każdy i każda mieli zarówno materialne warunki wzięcia tej odpowiedzialności (co oznacza również walkę z nierównościami), jak i podstawy oraz narzędzia w wymiarze myśli (a więc edukacja, dobre poinformowanie, sprawna i dostępna sfera publiczna). Jest w tym wszystkim naiwna, niemalże religijna wiara, że jeśli się doprowadzi do tego wyrównania, jeżeli każdy i każda, a przynajmniej większość, zacznie poszukiwanie sprawiedliwości od siebie, to świat zbudowany przez jednostki sięgające do ukrytych w zakamarkach ich dusz okruchów dobra stanie się lepszy. Do tego tak naprawdę sprowadza się wiara w postęp...

Zazdroszczę redaktorowi Wildsteinowi wychowania w innej niż moja formacji religijnej. W tradycji żydowskiej Pismo święte, Tora, „nie jest już w niebie” - te słowa z chasydzkiej anegdotki oznaczają, że każdy podejmuje się lektury i interpretacji na własną odpowiedzialność. Wielki teolog judaistyczny i filozof dialogu Franz Rosenzweig w tym samym kontekście wprowadził rozróżnienie na etyczność i meta-etyczność człowieka stającego wobec Objawienia. W mojej tradycji – a będąc córką teologa, z katolicyzmem miałam bardzo dużo do czynienia – liczy się jednak co innego. 

Deklaracja Dominus Iesus autorstwa obecnego papieża to nie tylko dokument podkreślający wyższość chrześcijaństwa, zwłaszcza zaś katolicyzmu, nad innymi religiami – to dokument przyznający Kościołowi katolickiemu przewodnictwo w drodze do zbawienia. W myśli tomistycznej, fundamencie dzisiejszej nauki Kościoła, prawo naturalne to wprost – myśli Boga. Prawo naturalne zakłada według tomistów hierarchię, a więc i największą cnotę naszej religii, posłuszeństwo. Hierarchą Kościoła nie zostaje się przez przypadek, a dzięki Opatrzności, z której wyrokami nie można się nie zgodzić, gdyż jest żywą obecnością Boskiego Rozumu na ziemi. 

Zgoda na niepojęte wyroki Opatrzności to potężne narzędzie pocieszenia, ale zarazem coś, co nie pozwala po Kantowsku dorosnąć. Księża też to wiedzą. Mówią do wiernych „synowie i córki”, „dzieci”. Mówią tak też do rządzących – stąd się wziął i spór o inwestyturę, i rewolucyjna zasada świeckości państwa. 

Pewien, niezbyt wielki margines swobody sumienia, a więc i odpowiedzialności wprowadził personalizm, katolickie rozwinięcie egzystencjalizmu. To właśnie na bazie tej myśli przeprowadzano reformę Kościoła katolickiego na Soborze Watykańskim II. Ale reformyVaticanum Secundum zostały zablokowane w Polsce przez prymasa Stefana Wyszyńskiego, w genialnym, jak dziś widać, politycznym odruchu.

Genialnym, bo pozwalającym zagospodarować słuszny społeczny gniew milionów wykluczonych wedle wskazań hierarchów Kościoła.

Czyli, na przykład, do walki o korzystne warunki koncesji nadawczej na multipleksie dla TV Trwam. 

Panie redaktorze, ja nie potrafię o tym zapomnieć. 

 

Agata Czarnacka


 

Lewica24
O mnie Lewica24

Chcemy odnowy języka, końca symbolicznej dominacji prawicy, neoliberałów i technokratów.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka