lololeonard lololeonard
108
BLOG

Między nami.... i Mały książę - Teksty satyryczne

lololeonard lololeonard Kultura Obserwuj notkę 2

image


Pozdrowienia raz jeszcze! Satyra to dziedzina trudna. Ludzi łatwo zasmucić. Rozweselić w zasadzie też, ale rzadko wtedy gdy ma się taki zamiar. Wiele teraz ryzykuję, bo poniższe teksty powstały w intencji wywołania uśmiechu. Zapraszam. Leonard


                                                                                             Mały książę

W pewnym kraju, dość sporym, rządził książę, a ponieważ był nieletni, regencję dzierżył w jego imieniu kanclerz. Ulubionym jego zajęciem było rujnowanie kariery innym mężom stanu i w ogóle rujnowanie. Przed pięcioma laty obalił swego największego rywala i ciągle nie mógł się tym nacieszyć. Podobnie jak dostępem do publicznego grosza. Nie było dnia, żeby nie wymyślił nowego wydatku, szczególnie hojnie obdarowywał plebs czym zyskał sobie jego miłość i oddanie.

Otaczał się pochlebcami, którzy szli za przykładem pryncypała, z tym że nad miłość ludu przedkładali własną. O państwo troszczyli się jak umieli. Na wypadek potrzeby było trochę pospolitego ruszenia i ciurów obozowych. Jakby kto zachorzał mógł liczyć na bezpłatne puszczenie krwi. W szkołach zapewniali dwie godziny scholastyki tygodniowo, potem lekcje pieśni patriotycznych i WOK, czyli wiedzę o kanclerzu.

Lubił też majstrować przy historii. Przodków, których nie cenił systematycznie pomniejszał, aż w końcu nie było ich wcale. Za to tych, których dotąd wspominano niemile, wynosił na cokoły, chociaż tam niejeden kata bardziej był wart niż pomnika. No, ale taki miał kanclerz gust osobliwy. Niechętni mu wywodzili, że celowo odwracał kota ogonem i mydlił oczy, żeby zapomniano jego bezczynność w czasie hiperborejskiej niewoli.

 Oczerniał tedy każdego kto był mu nie w smak, najgorzej zaś poprzednika na kanclerskim stolcu, którego zwał sprzedawczykiem. Lud dawał wiarę tej i innym potwarzom, gdyż tak głosili wszem i wobec wynajęci szczekacze, a na domiar złego człek ów nosił germańskie nazwisko.

W takim też duchu szła nauka następcy tronu. Kanclerz osobiście edukował go w poprawionej wersji historii, a jeszcze powierzał jego wychowanie zakonnikom, z których jeden zwłaszcza, szczególnie szkodliwy miał na niego wpływ. Kładł do młodej głowy niechęć do innych wyznań i zamorków, którzy jakoby mieli być wszyscy co do jednego sodomitami.

Książę zbyt był młody, żeby własnym rozumem rozebrać, to co dostojnicy mu prawili. Można mu było wmówić gdzie kto poprzednio stał, kto jest suwerenem, a kto gorszym sortem ze zdradziecką mordą. Na szczęście nie wszystko zapamiętywał, bo nudziło go ich ględzenie straszliwie i myślał tylko jak wyrwać się do koni, fechtunku lubo do młodych dwórek, bowiem już niejaką miękkość do nich mieć zaczynał, co było niby po myśli starców, ale naprawdę to i trochę gorszyło, gdyż skrycie bali się niewiast i mieli za nieczyste.

Rezolutne dziewczyny wyśmiewały bezlitośnie androny, które im powtarzał. I on śmiał się z nimi, bo w czystym powietrzu młodości widział jaskrawo jakie brednie brał dotąd za prawdę. Martwił się tylko, że naród w nie wierzy. Codziennie w mieście straż łapała stu ludzi i pytała -Podoba się czy nie? Wielu ( od 27 do 32) bez wahania odpowiadało tak. Tych zaś, którzy mieli czelność odpowiedzieć nie, piętnowano zaraz i wyrzucano za mury jako odszczepieńców. Zasępił się młody książę, długo sumował co zrobić i wreszcie umyślił czekać aż się wszystko samo ułoży.

Ale nie docenił siły dziewuch – tak się bowiem kazały nazywać dwórki. 'Dziewuchy” jako kontra dla rządzących 'Dziadów”. Najstarsza z nich, już bożą wolę znająca, postanowiła dać mu wykład o racji stanu. Którejś nocy poleciła mu legnąć na kobiercu, sama zaś nad nim wzięła górę. Wiedziała bowiem, że mężczyźni tak potraktowani pilniej słuchają i szybciej miarkują co się do nich mówi. Jako żywo, młodzieniec ani pisnął gdy mu wyłuszczała pałacowe makiawelizmy, spisane potem w księdze SPONAK, to jest 'Sposób na kanclerza'. Przyrzekł też ochoczo, że gdy będzie pełnoletni, powtórzy kanclerzowi zaklęcie, które ona szepnęła mu do ucha i przykazała zapamiętać.

W dniu koronacji na pytanie kanclerza jakie młody władca ma życzenia, ten zawahał się, ale panna wzmocniła go wymownym chrząknięciem i odważnie już odrzekł – W uznaniu twych zasług ofiarowuję ci, mości Kanclerzu, bilet na San Escobar. Możesz tam jechać na zasłużony odpoczynek.

 A szeptem dodał owo zaklęcie, które w tłumaczeniu ze starosłowiańskiego brzmi 'Oddal się niezwłocznie stary człowieku”. I stało się jak kazał młody król, lecz właśnie nie bez pewnej zwłoki. Wybuchła bowiem wojna domowa, a kanclerz i król znaleźli się po przeciwnych stronach i długo nie było pewne, którego pokocha historia.

W końcu jednak, kanclerz widząc, że chwilowo nie ma się o co bić , pojechał w odwiedziny do zaprzyjaźnionego władcy w bałkańskim kotle. Chociaż dzielił ich język, rozumieli się doskonale, gdyż skończyli zaocznie tę samą szkołę zarządzania i marketingu politycznego. Wraz z ukochanym żbikiem osiadł kanclerz w tej gościnnej krainie, aby za dukaty, które był pracowicie uciułał w ojczyźnie, pędzić żywot zacnego emeryta. Rozumie się do czasu, gdy odżyje legenda, a kraj odbuduje się na tyle, że znów trzeba go będzie zbawić.

A król? Wbrew doradcom i rodzinie, nie ożenił się, lecz wyszedł za pannę, która tak dobrze mu wtedy doradziła. Zajął się ucztami i paradami, a resztę zostawił żonie. Dziwowali się możni, że tak wszystko zawierzył kobiecie, na co niezmiennie odpowiadał - Po pierwsze nie kobiecie, lecz Pani. Po wtóre, tak będzie lepiej, wierzajcie mi.

A oni, choć żal im było zabronionych pojedynków, pijatyk i hazardu, musieli przyznać, że wszystko idzie dobrze, a jeśli nawet irytował ich wszechwładny fraucymer, kwiatki i bibeloty, w które się ciągle właziło, to myśleli sobie, gdyby, tfu na pasa urok, miał znowu przyjść Kanclerz, pierwszy się o to wszystko potknie.

 


                                                                                  Między nami...


Ostatnio śnią mi się moi praprzodkowie. Są tak bardzo odlegli w czasie, że ledwie można mówić o pokrewieństwie. Myślę, że żyli jakieś sto tysięcy lat temu, może wcześniej? Skąd w takim razie wiem, że to w ogóle moi krewni? Bo jesteśmy podobni. Oni też wolą mówić niż słuchać. Mówią dużo, przeważnie o sobie i są przy tym bardzo wrażliwi na swoim punkcie, wręcz wydają się czekać na pretekst, żeby się obrazić, a kiedy już się obrażą tak zabawnie udają, że cię nie widzą i tak gorliwie faworyzują twoich wrogów. Więc to musi być rodzina.

Widzę ich w różnych momentach życia, pochłoniętych zbieractwem i myślistwem, jedzeniem i spaniem, patrzę zafascynowany jak z wywalonymi jęzorami łupią kamienie i odwracam skromnie oczy, kiedy powołują do życia kolejne pokolenia. 

Najstarszy w klanie jest wódz, Otwarty Ślip. Mimo sędziwego wieku -a ma już chyba ze dwadzieścia lat - ciągle czuwa nad bezpieczeństwem gromady i w ten sposób zapracował na swoje imię .

Przytulona do niego plecami śpi Biała Skóra. Dawno temu porwał ją z innego plemienia. Mają razem zdrowe i urodziwe dzieci. Niestety są po matce trochę delikatne, co bezwzględnie wykorzystują sękaci i mocarni kuzyni, zwłaszcza Zaczepny Byk i jego brat Cuchnący Pysk. Ci dwaj przymierzają się do objęcia władzy kiedy zamknie oko Otwarty Ślip. Biała Skóra bardzo się martwi o los dzieci, ale nic nie może zrobić, bo szpetni krewni wyróżniają się w bitwach i polowaniach. Cała jej nadzieja w tym, że najmłodszy syn, Cichy Puchacz rozumem pokona kudłatych brutali, gdyż bardzo jest rozgarniętym chłopcem. Zrobił już klapkę na muchy dla ojca i naszyjnik z ości dla matki, a nawet wymyślił koło, lecz na razie graficznie, bo jeszcze nie wie jak je zastosować. 

To zresztą największe utrapienie tego małego głowacza, bo wciąż wyprzedza epokę. Kiedyś, w środku nocy, poderwał się natchniony i w kilku sztychach wyrysował układ żelazo-węgiel, czuł bowiem, że tam jest przyszłość. Samego żelaza jeszcze wprawdzie nie odkrył, lecz z obliczeń wychodzi mu, że istnieje na pewno. Mówił o tym dorosłym, nawet proponował im wielki skok do epoki żelaza z pominięciem gładzi i brązu, ale patrzyli na niego bezradnie i czochrali się po głowach zakłopotani. Jedno co zrozumieli z jego doświadczeń, to że łatwiej kijek pocienkować niż go potem pogrubasić, a i to dosłownie. Dusi więc w sobie większość swoich wynalazków i gorzknieje zanim jeszcze dorósł.

Matematyka też nie na wiele się zdaje, bo był już sto razy na polowaniu, a tylko raz dopuścili go do podziału zdobyczy, jeśli tak można nazwać kawałek ogona, który mu przypadł. A z kolei logika podpowiada mu, żeby z tym wnioskiem nie iść do Zaczepnego Byka, bo cios pięściakiem będzie oznaczał zerowe prawdopodobieństwo dywidendy na przyszłość. Tak czy siak dar, który dostał od natury pomaga mu tylko zrozumieć na czym polega życie, bez specjalnych szans na jego poprawę.

Gdyby tak, myśli sobie, wszyscy się potrafili zebrać i obalić tego gbura, co wszystkich łaje i potrąca. Ba, ale żeby to zrobić trzeba by między ludźmi solidarności i to nie jaskiniowej, a prawdziwej, w jej pierwotnym wydaniu, a tego nawet on Cichy Puchacz nie może już sobie wyobrazić. Owszem, potrafią iść razem, ale z całkiem innych pobudek. Niechby tak stanął u wylotu jaskini Szczwacz Jąkała i wydukał z zapowietrzonych trzewi 'Mamut mospanie!', to zaraz biegną na łeb na szyję, żeby ubić to nieszczęsne bydlę.

A on polowań nie cierpi w głębi ducha. Bierze w nich udział, bo takie są reguły wspólnoty, ale udaje tylko, że ciska kamienie i dźga zwierza włócznią, a naprawdę odwraca wzrok. Odchodzi kiedy zaczyna się obżarstwo przerywane bijatykami. Idzie zbierać owoce i napawać się wonią kwiatków. 

 Grota nie pachnie mu ładnie i chętnie by sobie poszedł w świat, ale wie, że do tego musi zebrać trochę więcej odwagi niż ma obecnie, więc tylko myślami ucieka w daleką przyszłość i tak znalazł się w moich snach.

Widzę jak ten Leonardo z epoki kamiennej próbuje przebić wzrokiem dzielące nas eony i żal mi go.

Nie dość, że nikt go nie rozumie, to musi się mieć na baczności, bo w spojrzeniach pociotków nie znajduje dla siebie nic dobrego. 

Chłopak zastanawia się, czy zawsze ludzie tacy byli i czy się kiedyś zmienią. Rodzice powiedzieli mu w tajemnicy, że ojciec kuzynów, Wściekły Basior, który niedawno zadławił się kością, był taki sam, a najmłodsze egzemplarze ich klanu już gryzą po łydkach.

Dlatego Puchacz stara się nie bywać tam, gdzie kuzyni. Śpi wśród swoich bliskich, ale nawet wtedy jest czujny jak jego ojciec. 

Tu narrator przerywa opowieść, gdyż w jego seansach z prehistorią następuje długa pauza. Jest mocno niespokojny o los swojego inteligentnego przodka. Na szczęście on pojawia się znowu za jakiś czas. Narrator widzi go już nieco starszego w iluminowanej grocie, która jest żywym odbiciem nowego, wspaniałego świata, tak przynajmniej sobie to tłumaczy.

Okazuje się, że Puchacz był w poważnych tarapatach. Kiedy którejś nocy rozmyślał jak przechytrzyć wrogów, poczuł zbliżające się niebezpieczeństwo, a właściwie poczuł ostry fetor niechlujnych kuzynów i tylko dzięki temu zdążył uniknąć śmierci. 

O świcie ruszył w świat sowicie wyprawiony na drogę w kilogram mamuciny i garść korzeni. Matka nakazała mu iść, ciągle iść w stronę słońca. Miała nadzieję, że tam znajdzie jej dawne plemię, które, i tu w dalszym ciągu miała nadzieję, choć już nieco słabszą, zaopiekuje się jej ukochanym synem.

Pękało jej serce, ale intencje złych pociotków stały się już zupełnie jasne. Emigrując Puchacz miał jakieś szanse, w grocie żadnych. Tu mama zastanowiła się skąd u niej taka swoboda w posługiwaniu się rachunkiem prawdopodobieństwa, ale ze zgryzoty zapomniała, że ma to po własnym ojcu, który tam w jej ojczyźnie nawet na co dzień nosił sobole.

Puchacz uściskał rodzinę i opuścił grotę, a po paru chwilach znajome otoczenie. Rozglądał się bacznie, czy coś mu nie grozi i rzeczywiście już na pierwszym postoju zbliżył się do niego wilk. Puchacz ucieszył się, że nie wyrzucił jeszcze mięsa, które dostał od mamy.

Tu znowu następuje interwencja narratora, który w zaistniałej sytuacji postanawia porzucić kwiecisty i barokowy styl na rzecz oszczędnej i dynamicznej relacji.

Puchacz wyciąga rękę do wilka, ale ten uśmiecha się garniturem imponujących zębów. Chłopak odrywa kawałek mięsa. Wilk bezbłędnie chwyta kęs, połyka i czeka. Dostaje drugi prezent. Połyka go jeszcze szybciej i żąda następnego. Puchacz zwleka celowo. Wilk oblizuje się i nie odrywa oczu od ręki człowieka. Skomli cicho i powarkuje. Wykonuje przysiad i krótki taniec w miejscu. Chłopak jest nieugięty. Wilk decyduje się na czołganie. Sunie zgrabnie po trawie i wygląda słodko, ale mięsa jest niewiele, a do celu daleko. Puchacz kusi kolejnym kęsem i czeka cierpliwie. Wilk jest już na wyciągnięcie ręki i patrzy z takim napięciem, że chłopak nie wytrzymuje i rzuca mu nagrodę. Wilk łapie ją i odskakuje na kilka kroków, ale zaraz wraca. Tym razem musi zrobić coś więcej. Widzi uniesioną dłoń tuż nad głową, ale mięso jest w tej drugiej ręce. Po długim, bardzo długim wahaniu wilk pozwala się dotknąć. Leży i czeka, a ręka spoczywa na jego głowie i przesuwa się delikatnie kilka razy. Reszta mięsa ląduje w jego pysku, a człowiek pokazuje mu puste dłonie, wstaje i odchodzi. Wilk rozgląda się dokoła, ale nie ma dokąd iść, bo też został sam na świecie, a że jest młody i ciekawy w końcu rusza za człowiekiem. Nocleg spędzają już razem. Dumny wilk zrobił pierwszy krok na tysiącletniej drodze do przemiany w skończonego lizusa, czyli psa.

Nazajutrz Puchacz ochoczo zrywa się do marszu. Idzie dziarsko i niespecjalnie przejmuje się niebezpieczeństwami, a to za sprawą pięknego czworonoga, który nie odstępuje go na krok. Z wolna jednak mina mu rzednie, bo skończyła się żywność, a jego towarzysz też dawno zapomniał o posiłku i patrzy na niego z nadzieją. Oszukują ssanie ziółkami i owadami, ale spać kładą się o głodzie, bo nie wiedzą, że w insektach jest więcej zdrowego białka niż w mamucie.

Tu narrator pominie cały rozdział opowieści, w którym człowiek i wilk wprawdzie zacieśniają przyjaźń, ale raptownie tracą wagę, ducha i siły niezbędne do przetrwania w szponach bezlitosnej przyrody, tudzież, co natychmiast zauważa inteligentny czytelnik, następuje powrót do stylu tak charakterystycznego dla starych ramot awanturniczych, która to zmiana nie potrwa jednakowoż długo, podobnie jak cała historia.

Chłopak, spragniony i głodny jak jego wilk, bliski jest zwątpienia i nawet przez sekundę myśli o powrocie do jaskini z obmierzłymi kuzynami, ale że jest wielkiego serca, to wybiera śmierć nad hańbę i nagarnia sobie trawy pod głowę, żeby umrzeć godnie i wygodnie. I wtedy jednocześnie słyszy warczenie wilka i czuje na sobie spojrzenia, wiele spojrzeń. Jest przekonany, że dopadli go tu Zaczepny Byk, Cuchnący Pysk i cała ta zgraja, żeby go ubić, a może i zjeść. Rozgląda się i faktycznie widzi ludzkie postaci, ale całkiem inne, jakieś białe, strojne i przystojne. Patrzą na niego, on na nich i nic się nie dzieje. Ktoś inny, z mniej racjonalnym umysłem, umarłby z trwogi myśląc, że to duchy. Ale nie Puchacz. Błyskawicznie wiąże ze sobą fakty i wychodzi mu, że....Że gdzieś tu musi być dziadek – ojciec mamy. Szuka wzrokiem soboli, ale nie ma, same golasy, każdy „w piórach i łachmanach z jakiejś akcji dobroczynnej”. Tak właśnie myśli, cytatem, którego nie może jeszcze znać. 'To z głodu” - myśli znowu i nagle słyszy śmiech, ale całkiem inny niż śmiech w ciemności, gruby i ordynarny, który tak często dobiegał go w grocie. Ten śmiech należał do kogoś mądrego i szlachetnego, tak śmiać się może tylko....No, dziadek, jasne, ale dlaczego dziadek, taki, erudyta i smakosz, na pierwsze z nim spotkanie przychodzi w slipach?!

Dziadek natychmiast zgaduje jego myśli i śpieszy tłumaczyć. Kto by chodził latem w futrze? Futro i owszem się zakłada, lecz raczej od parady, no i zimą, na miły Bóg. Młodzieniec w lot chwyta wszystko, z wyjątkiem ostatniego.- Na miły co? - pyta. -A ty byś chciał wszystko zaraz wiedzieć, pomalutku, zdążysz jeszcze – strofuje go dziadek, ale aż pęka z dumy, że takiego ma bystrego wnuczka.

Prowadzą go do siebie, a tam żadnej groty, piękne drewniano-kamienne domy kryte trzciną, przed domami narzędzia gładkie i lśniące, wszędzie dostatek jadła i picia, toteż zaraz go karmią i poją, świetlica na środku wsi, a w świetlicy OGIEŃ!!! To go trochę ugryzło, bo miał już ogień rozpracowany teoretycznie i brakowało mu tylko technologii. Chłopak gapi się oniemiały, ale wnet zapomina o wszystkich cudach, bo najcudowniejsze dopiero przed nim. Wysmukłe, niebieskookie, z kwiatami we włosach, długonogie i odziane, nie to już niemożliwe, w mini spódniczki. Dziadek śmieje się z szelmowską miną -A co delicje, nieprawdaż? Sam obejmuje dwie takie dzierlatki, a na pytanie o babcię powiada – No cóż, z babcią kochamy się, ale tak z osobna. 

Przez kolejne dni chłopak żyje jak w bajce, ale kiedyś, nad ranem pojawiają się wyrzuty sumienia. Siedzi na progu głaszcząc swojego wilka i wzdycha tak głośno, że w końcu przysiada się do niego dziadek w koszuli nocnej ze świeżo sprowadzonych konopi. 

-Wiem co cię gryzie, chłopcze. Spokojnie, nie zapomniałem o tych twoich jaskiniowcach, mam zamiar podjąć akcję, w końcu tam żyje moja córka, choć marnotrawna. Porwana? Wolne żarty, jeszcze poganiała tego, jak mu tam, Ślipka? No, wiem, wiem, to twój ojciec.

Dziadek wyłuszcza mu zamiar, z którym nosił się od dawna – dokonać zjednoczenia dwóch plemion, ma się rozumieć zjednoczenia przez przyłączenie. -Pójdziemy tam do nich – powiada – zaprowadzimy ten, tego, porządek, a ciebie zrobi się namiestnikiem, czy gubernatorem, jak wolisz.

Ty nie dasz rady? Mój chłopcze, oswoiłeś wilka, oswoisz i tych pierwotniaków. Zresztą, będę się, ten, tego, przyglądał jak ci idzie.

Zrobili jak postanowił dziadek. Stosując wywiad, dywersję i zastraszenie, oraz dysponując bronią dalekiego zasięgu, jaką były wtedy łuki, ludzie dziadka w jeden dzień poskromili barbarzyńców i ucywilizowali jaskinię. Rodzinę Puchacza wyposażyli w przywileje, a klan Zaczepnego Byka w powinności. I tak już miało odtąd być, że osobnicy ciemniejsi i bardziej włochaci, choć było ich więcej, mieli słuchać tych gładszych i jaśniejszych, choć znacznie mniej licznych. Według dziadka było to jedynie słuszne rozwiązanie, a i Puchacz, mimo początkowych wątpliwości natury etycznej, musiał przyznać że nowy ustrój był o niebo bardziej sprawny i efektywny niż niemrawa i zacofana wspólnota pierwotna. Do takich wniosków nie skłoniła go bynajmniej osobista pozycja w tym układzie, lecz umiłowanie postępu i empirycznie dowiedziona korzyść ekonomiczna i polityczna, przepraszam paleolityczna, bo polityka dopiero wtedy raczkowała.

Historia Puchacza, jego rodu i wiernego wilka jak widać zakończyła się szczęśliwie, przynajmniej dla nich. A co będzie z nami? Kto zna odpowiedź? Trzeba bacznie obserwować niebo – powie astrolog, ale zapomina, że gwiazdy, które świeciły jaskiniowcom widać dopiero dzisiaj, więc kto odczyta te nasze?












         


lololeonard
O mnie lololeonard

Lubię literaturę, muzykę, film i utopie

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura