Artur Lewczuk Artur Lewczuk
714
BLOG

Powtórka z Conrada

Artur Lewczuk Artur Lewczuk Kultura Obserwuj notkę 4

 Było ich dwóch. Krzysztof nie czuje się związany z miejscem, w którym mieszka – a jest to jedno z łódzkich blokowisk. Nie zwraca uwagi na codzienną ludzką krzątaninę. Mierzi go przyziemność. Nie chce, tak jak robi to wielu, żyć w pośpiechu i sprowadzać swojego istnienia do gromadzenia rzeczy. Krzysztof to idealista przekonany, że świat pozbawiony duchowości zasługuje na wzgardę. Na swój sposób taki sam jest jego kolega z osiedla – Robert. Jego także nie zajmują problemy ludzi. Pytany o to, gdzie mieszka, mówi, że gdzieś tam w ostatniej klatce, jakby nie było to wcale ważne. W przeciwieństwie do Krzysztofa twardo stąpa po ziemi. Unika pracy. Lubi „kombinować”, „załatwiać interesy”. O tych, którzy trudzą się w pocie czoła, myśli jak o kimś naiwnym. Robert ceni w ludziach spryt, przedsiębiorczość, umiejętność dostosowania się do zmieniającej się rzeczywistości. Uważa, że wszelkie intelektualne wywody, metafizyczne rozważania to „zwyczajne bzdety”, które nie przydają się do niczego. Mówi, że lubi przyglądać się harującym od rana do nocy ludziom, bo wtedy ma poczucie, że jest kimś lepszym.

Obaj, kiedy tylko mogą, chodzą razem po górach, jednak robią to z różnych powodów. Dla Krzysztofa zdobywanie gór to sposób na bycie bliżej Boga, obcowanie z sacrum, oderwanie się od szarej rzeczywistości. Robert wybiera się w góry, bo dają mu poczucie mocy, władzy. Dzięki nim czuje się silniejszy od innych, bardziej pewny siebie. Ich motywacje to symbol jakże różnych pragnień, które prowadzą ludzi ku „szczytom”.

Nazwani przeze mnie z imienia Krzysztof i Robert to bohaterowie filmu dokumentalnego Filipa Bajona „Powtórka z Conrada”. Bajon przedstawia ich w obliczu dramatycznej historii, jaką przeżyli w czasie jednej ze swoich wypraw w Tatry. Kiedy znaleźli się na Orlej Perci, załamała się pogoda – rozpętała się śnieżyca. W takich warunkach zgubili drogę. I pewnie zamarzliby na śmierć, gdyby nie znaleźli plecaka, którego zawartość pomogła im przetrwać ciężkie chwile – było w nim jedzenie i trochę rzeczy niezbędnych podczas górskiej wyprawy.

Ostatecznie zostali uratowani, jednak ratownikom, którzy przyszli z pomocą, o znalezionym plecaku nic nie powiedzieli. A przecież miejsce, w którym leżał, podpowiadało, że nie tylko oni, ale i ktoś jeszcze może być w tragicznym położeniu. Obaj nie pomyśleli o tym, że komuś mogło stać się coś złego, że być może ktoś spadł ze skały i walczy o życie. Liczył się dla nich tylko znaleziony plecak. Idealista i cynik w obliczu zagrożenia zachowali się tak samo – egoistycznie i tchórzliwie. Obaj myśleli wyłącznie o sobie, przede wszystkim o swoim ocaleniu, obaj nie chcieli spojrzeć prawdzie w oczy. Marzyli o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się znowu w bezpiecznym schronisku, ogrzać się, wyspać i jak najszybciej zapomnieć o tym, co się stało.

Ich przypadek to historia przedstawiona w „Lordzie Jimie” Josepha Conrada. Tytułowy bohater – syn pastora z Essex – jako pierwszy oficer statku „Patna” przewożącego ośmiuset mahometańskich pielgrzymów w chwili śmiertelnego zagrożenia skacze wraz z innymi członkami załogi do łodzi ratunkowej, zostawiając na pastwę losu pasażerów okrętu. Jim to człowiek wrażliwy, który chce żyć „porządnie i uczciwie”, który marzy o bohaterskich czynach i towarzyszącym im napięciu emocjonalnym. Jest nieustannie pogrążony w swoich cudownych rojeniach. Wyobraża siebie jako kogoś, kto stawia czoła wielkim sztormom, kto ratuje innych z opresji. Zapatrzony we własne wnętrze, mając przekonanie o swojej wyjątkowości często wydziedzicza siebie z rzeczywistości, buja w obłokach. To sprawia, że kiedy przychodzą chwile próby, kiedy ma szansę, by urzeczywistnić swoje pragnienia, spóźnia się z działaniem, zawodzi całkowicie, a w końcu postępuje wbrew samemu sobie, robi coś, czego nigdy by się po sobie nie spodziewał. Jim później sam stawi się przed sądem, ale tylko po to, żeby siebie usprawiedliwić, żeby powiedzieć, że nie zasługuje na potępienie, bo jego zdaniem zachował się nie tak, jak chciał, z powodu niezależnych od niego okoliczności. Jim będzie twierdził, ze nie ma wspólnego mianownika miedzy nim a resztą uciekinierów. Inaczej niż Jim do sprawy podejdzie kapitan „Patny”. On uchyli się od osądzenia. Będzie próbował zatrzeć prawdę o swoim zachowaniu. Skłamie, przedstawiając okoliczności, w jakich opuścił statek. Będzie twierdził, że nic innego nie mógł zrobić. Kapitan nie ma zamiaru zastanawiać się nad tym, co się stało. Nie widzi w sobie żadnej winy. On w ogóle w tej kategorii nie rozważa aktu swojego tchórzostwa. To człowiek, który myśli tylko o sobie, o swojej wygodzie, o tym, jak nie naruszyć spokoju własnego „sumienia”.

Krzysztof i Robert, podobnie jak Jim i załoga „Patny”, w chwili szczególnej zawiedli, nie podołali sytuacji. Później, po dwóch tygodniach, kiedy Krzysztof szarpany przez wewnętrzny niepokój zdecydował się powiedzieć ratownikom GOPR-u o plecaku, o tym, gdzie na niego z Robertem natrafił, niedaleko wskazanego przez niego miejsca znaleziono ciało taternika – był to nauczyciel, który być może w czasie krótkiego odpoczynku na grani poślizgnął się i spadł na skalną półkę.

Dlaczego Robert zawiódł? Dla niego najważniejszy jest on sam, o innych ludziach nie myśli, więc kiedy znalazł plecak, to od razu zajął się przeszukaniem jego zawartości. Otworzył plecak, wygrzebał z niego czekoladę i zaczął ją jeść. Nie potrafił spojrzeć na zdarzenie w kontekście tego, że czymś nieprawdopodobnym jest, żeby ktoś ot tak sobie zostawił plecak w wysokich górach z całym niezbędnym w tej sytuacji wyposażeniem. Robert, wspominając sytuację, w jakiej się znalazł w czasie wyprawy, mówi przede wszystkim o przydatności rzeczy, które były w plecaku, okazuje radość z tego, że on i kolega w ostatecznym rozrachunku mieli dużo szczęścia. Wydaje się, że nie rozumie, z czego wynikało ich szczęście.

Przymuszony do refleksji nad tym, co się wydarzyło na Orlej Perci, szuka usprawiedliwienia w warunkach zewnętrznych, odrzuca myśl o własnej winie wynikającej z zaniechania działania, ucieka od prawdy o wymiarze moralnym jego zachowania. Gdy mówi, twarz ma w cieniu. Padający na niego cień to symbol winy, zła istniejącego w człowieku, tajemnicy jego natury, ale to także znak jego chęci ucieczki od samowiedzy. Robert w swojej relacji robi wiele, żeby zatrzeć prawdę o sobie. Interesują go jedynie własne emocje. Nie ma w nim próby wczucia się w cierpienie drugiego człowieka i nie ma poczucia, że to cierpienie zobowiązuje do odpowiedzenia na nie, chociażby poprzez danie rodzinie nauczyciela, który zginął, szansy poznania okoliczności jego śmierci.

Robert myśli, że coś można zrobić, czegoś można nie zrobić albo coś można zrobić w innym czasie i to nie ma żadnego znaczenia w istocie rzeczy. Ma przekonanie, że błąd czasami wychodzi na dobre. Dla niego błąd to po prostu jakiś fakt, nic innego. Jedyny wniosek, jaki potrafi wyciągnąć z tego, co się stało w górach, to taki, że nie będzie brał już cudzych rzeczy, „bo z tym wiąże się za dużo kłopotów, za dużo gadania.” Robert jest jak człowiek otoczony wieczną mgłą. W tej mgle jest zdolny zobaczyć zaledwie zarys samego siebie.

Dlaczego Krzysztof zawiódł? Krzysztof to ktoś, kto wartościuje siebie, swoje zachowanie jedynie intencjami, swoimi marzeniami. Patrzy na siebie przede wszystkim wzrokiem wewnętrznym. Jego brak zdystansowania się wobec siebie powoduje, że nie dopuszcza myśli, że jego natura nie różni się niczym od natury innych ludzi. Krzysztof nie chce pamiętać, że nie tylko ludzie niemoralni mają swoją ciemną stronę duszy. Jest ona w każdym człowieku. Człowiek w zależności od warunków, od swojej postawy sprawia, że wychodzi z niego to, co podłe albo to, co szlachetne. Tak naprawdę nie wie, na co go stać, na jakie dobro i na jakie zło. To okazuje się za każdym razem w „czasie próby”, jaką przechodzi człowiek. Krzysztof z jednej strony dąży do własnego szczęścia i chce być moralny. Z drugiej strony lekceważy świat „dziczy”, nie uzmysławia sobie, że ten świat jest także w nim, tylko że przysypany jego marzeniami. Wątpliwości, jakie ma, podejrzenie, że komuś mogło stać się coś złego, szybko przezwycięża intelektualnym wykrętem, znalezieniem wyjaśnienia, które go zwalnia z heroicznego czynu niesienia pomocy komuś innemu.

W historii Krzysztofa i Roberta opowiedzianej przez Filipa Bajona można dostrzec rozważania o naturze człowieka, o moralności, można zobaczyć coś na miarę dramatu egzystencjalnych postaw, kontrapunktową tragedię o godności i upadku człowieka. Mnie ona przykuwa jako przypowieść o zawężeniu przez współczesnych Polaków horyzontu myśli, postrzegania rzeczywistości. W tej historii uwypukla się masz lęk przed uznaniem faktów, które w swojej prawdzie i wymowie każą stawić moralny opór, zmuszają do buntu, do poświęcenia się, działania zawierającego ryzyko utraty przekonania o „urodzie” obecnego politycznego czasu. W jakimś stopniu jesteśmy strażnikami wygodnych kłamstw, robiąc wiele, żeby nie zostały odarte z automistyfikacji, bo dzięki temu możemy nie narazić siebie na życie na miarę bohaterów antycznych dramatów. Coraz dalej nam do Antygony, coraz bliżej do Ismeny. Przykładem tego jest sposób, w jaki przedstawiane są okoliczności katastrofy smoleńskiej przez mainstreamową publicystykę i to, w jaki sposób autorzy „raportów” zdających z niej sprawę odnoszą się do faktów, wypowiadanych pytań, zgłaszanych wątpliwości. To tylko przykład, który ilustruje obowiązującą u nas od jakiegoś czasu zasadę życia społecznego czy politycznego. O ile znaleźliśmy się współcześnie jako naród w niebezpieczeństwie, to przede wszystkim z powodu stosowania zasady automistyfikacji za cenę iluzorycznego spokoju. Istnienie tej zasady sprawia, że raz za razem tu i owdzie słyszymy opowieść a to Krzysztofa, a to Roberta. I tak bez końca.

Zastanawiając się nad tym, co dzieje się obecnie w Polsce, myślę, że nasze społeczeństwo przypomina pasażerów z „Patny”, którzy powierzyli całkowicie swój los załodze okrętu i podróżują do „Mekki” pogrążeni w słodkim śnie niewiedzy. I gdy tak myślę, zadaję sobie pytanie: Czy tak samo jak pasażerów „Patny”, kiedy wygną się niebezpiecznie grodzie statku, kiedy szalupami ratunkowymi odpłynie jego załoga, uratuje nas jakaś francuska kanonierka?

"Pisz piórem, kochany Francesco. Słowa pisane mieczem nie są trwałe. Pióro i zeszyt to prawdziwe fundamenty prawdziwego mocarstwa." Bolesław Miciński Moje fotografie https://www.deviantart.com/arte22/gallery

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura