Nie ma jednej interpretacji tego, co wydarzyło się dzisiaj w związku z tarczą antyrakietową. Całkiem możliwe, że tej jednej interpretacji nie potrafiliby podać nawet ci bezpośrednio zaangażowani w negocjacje, bo jest w nich jak w pokerze: nie do końca wiadomo, czy partner blefuje czy nie.
Interpretacje są zatem dwie. Albo Polska ustami premiera ostatecznie odrzuciła amerykańską ofertę; albo jest to dramatyczne zagranie - takie, które można zastosować tylko raz - obliczone na przekonanie Amerykanów, że Polacy swoje postulaty traktują serio i gotowi są naprawdę wycofać się z negocjacji. Przeciwnicy rządu będą dowodzić, że właściwa jest pierwsza interpretacja, jego zwolennicy raczej przywiążą się do drugiej, choć tak naprawdę coś pewnego będziemy wiedzieć najwcześniej po wizycie Condoleezzy Rice - jeśli do niej w ogóle dojdzie.
Spór o tarczę można odczytywać na poziomie bieżącej polityki, bo też wpisuje się on przecież w wojenkę między PiS a PO. Trudno wątpić, że Donald Tusk brał pod uwagę sondaże poparcia dla amerykańskiej instalacji, a prezydent nie miał na uwadze poglądów twardego PiS-owskiego elektoratu. Jednak, jak sądzę, błędem byłoby sprowadzanie wszystkiego tylko do tego kontekstu. W istocie jest to spór nie tylko o strategiczną naturę naszych relacji z Ameryką, ale też o spojrzenie na stosunki międzynarodowe w ogóle. Przy czym w obozie rządowym jestem skłonny przypisywać większą refleksję na ten temat Radkowi Sikorskiemu niż samemu premierowi.
Stanowisko PiS, a właściwie Lecha i Jarosława Kaczyńskich, można by streścić w następujący sposób: istnieją sojusze trwalsze niż doraźny interes. W przypadku takich przymierzy - a należy do nich przede wszystkim nasze przymierze z USA, bardziej niż jakiekolwiek inne - w momencie, gdy wchodzą w grę strategiczne potrzeby sojusznika, nie można takiego układu traktować merkantylnie. Instalacja tarczy antyrakietowej w Polsce oznacza trwałe związanie Stanów Zjednoczonych z Polską, jest więc wartością strategiczną sama w sobie i opłaca się na nią zgodzić, nawet gdybyśmy mieli do tego interesu dopłacić. Dodatkowo jest to sposób na ugruntowanie naszej suwerenności wobec rosyjskich obiekcji.
Stanowisko rządu, a raczej Sikorskiego, jest takie: nawet w najbardziej strategicznym sojuszu między partnerami o drastycznej różnicy potencjałów musi istnieć pewna równowaga. W sojuszu polsko-amerykańskim ta równowaga była przez wiele lat zachwiana - Polska bez zbędnych pytań robiła to, czego oczekiwał od niej Waszyngton. Teraz Amerykanie chcieli zdziałać w podobny, komfortowy dla siebie sposób: wziąć wiele, nie dając w zasadzie nic w zamian. Niesłuszne jest bowiem stwierdzenie, że tarcza chroni tak samo bezpieczeństwo Ameryki, jak i nasze. Dla nas oznacza ona przede wszystkim koszty - i te finansowe, i trudniej wymierne - i dlatego mamy prawo żądać w zamian inwestycji w nasze własne bezpieczeństwo. Przyszła pora, aby nasz najlepszy sojusznik pokazał się od dobrej strony.
Po obu stronach argumenty są bardzo ważkie i wielka szkoda, że nie ma nad nimi porządnej publicznej debaty, bo jak zwykle wszystko ginie w huku wymienianych na bieżąco ciosów.
Jest pewien argument po stronie opozycji, który uważam z jednej strony za dość demagogiczny, ale jednocześnie w pewnym aspekcie za szczególnie poważny. PiS mówi mianowicie, że nasza rezygnacja z tarczy oznacza satysfakcję dla Rosji i upewnienie jej, że może nadal skutecznie rządzić w swojej dawnej sferze wpływów. To argument demagogiczny dlatego, że prowadzi do absurdalnego wniosku, iż wyznacznikiem naszych działań w polityce zagranicznej powinno być w każdym wypadku przeciwstawianie się Rosji dla zasady (co w wersji skrajnie makiawelicznej mogłoby zresztą być dla Rosjan bardzo wygodnym sposobem inspirowania naszych poczynań w dogodnym dla Moskwy kierunku). Z drugiej jednak strony coś jest na rzeczy, a tego typu symboliczne w dużej mierze zwycięstwa mają dla Rosjan duże znaczenie. Nie mówimy zresztą o jakiejś błahej sprawie, ale o kwestii strategicznej.
Poza tym jednak przyznaję rację poglądowi, że romantycy w polityce międzynarodowej biją się za wolność czyjąś i czasem swoją, po czym najbardziej dostają w tyłek. Amerykanie są przypadkiem szczególnym. W ich polityce zagranicznej poczucie misji i wzniosłość rodem z Manifestu Destiny mieszają się ze skrajnym pragmatyzmem. Jest stwierdzenie banalne, ale prawdziwe: Ameryka nie szanuje tych, co sami się nie szanują. Sama szczyci się swoim idealizmem, ale innych idealistów chętnie wykorzystuje. Historia stosunków amerykańsko-polskich po 1989 roku to historia zależności w jedną tylko stronę. Ma to także swój ironiczny aspekt: dzisiaj przeciwko uleganiu Ameryce w kwestii tarczy najgłośniej krzyczy lewica, a to przecież pod jej rządami Polska zachowała się w sprawie interwencji w Iraku jak karny szeregowiec.
Inny paradoks polega na tym, że w gruncie rzeczy zwolenników instalacji tarczy w Polsce można posądzić o większą nieufność wobec Waszyngtonu niż przeciwników takiego rozwiązania. Przecież celem obecności instalacji na naszym terytorium ma być związanie USA z Polską bardzo praktycznym węzłem. Amerykanie mają nas w razie czego bronić, bo będą tu ich obiekty wojskowe. Czyżby kryła się za tym nieufność co do ich chęci przyjścia z sojuszniczą pomocą bez tego dodatkowego argumentu? Szkoda, że tego pytania nikt jak dotąd nie zadał Jarosławowi Kaczyńskiemu.
Spór o tarczę bardzo lapidarnie i celnie ujął niedawno bodaj w „Rzeczpospolitej" ambasador Janusz Reiter. Albo uznajemy, że tarcza sama w sobie stanowi wartość dodaną, a wtedy jesteśmy zwolennikami jej instalacji niezależnie od kosztów; albo uznajemy, że sama w sobie nie stanowi dla nas żadnej korzyści, a zatem Amerykanie muszą nam wyrównać ubytek w naszym bezpieczeństwie, jaki wiąże się z jej powstaniem. Rachunek nie jest prosty, ale wziąwszy pod uwagę konstrukcję tarczy, motywy jej zainstalowania, sytuację polityczną w USA, poważne wątpliwości dotyczące doktryny wojny z terroryzmem w wydaniu administracji Busha, naszą sytuację strategiczną - jestem zwolennikiem drugiej tezy. Ameryka musi potraktować instalację tarczy jako inwestycję w swojego sojusznika, a nie jako oczywistość.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka