Jak wiadomo, moja rodzina ma swoje rozmiary. Można powiedzieć – duże. Objętościowo też. I, jak w każdej rodzinie, mogłabym na każdą z tych osób narzekać godzinami, dniami, tygodniami… Jednakże nikogo bym nie zamieniła. I to nie tylko z takich znanych powodów jak „no bo ja ich wszystkich kocham…”. Tak jak o wadach - mogłabym latami gadać o zaletach. Bo, Bóg mi świadkiem, od każdej z osób w mojej rodzinie, w czasie dzieciństwa (i później) zostałam obdarowana milionem przepięknych wspomnień.
O tak. O moim rodzeństwie można powiedzieć wiele. Można narzekać. I niektórzy (czytaj: samo rodzeństwo) to robią . A ja w tej notce chcę zaprzeczyć wszystkim gadaniom o zbyt dużych rodzinach. Rodzina wielodzietna to owszem ciężki kawałek chleba, szczególnie dla owych wielodzieci. Ale nikt na całym świecie nie ma tak niezwykłych wrażeń z dzieciństwa, nie pamięta tylu zabaw.
Mój najstarszy brat kiedyś obiecał mi, że pójdzie ze mną kupić mi papeterię. Miałam wtedy, może… ja wiem, 5-7 lat? I poszedł. Pamiętam nawet jakie kwiaty kupił po drodze, wiadomo komu. I kupił mi papeterie, jaka tylko mi się spodobała w sklepie. A, z tego co pamiętam, nie miałam wtedy żadnych urodzin. Tak po prostu. Bo o niej marzyłam.
Moja siostra, kiedyś, na imieniny (ósme) kupiła mi tak prześliczny kubek, że do teraz oniemieję, jak na niego spojrzę. A na uszku kubka były niezapominajki. Jak powiedziałam „Och, a wiesz, że mi się niezapominajki kojarzą właśnie z tobą?” odpowiedziała „Tak? To ciekawe, bo ja mam tak samo z tobą. Kojarzę cię zawsze z niezapominajkami”.
Kolejny brat… Dajmy na taki urywek… Drugi dzień świąt Bożonarodzeniowych. Późny wieczór. W całym pokoju ciemno, cisza. Tylko białe lampki choinkowe na „dziecięcej choince” się świecą. A na dole brat gra na gitarze. Kołysankę. Za chińskiego smoka nie powiem wam co. Nie wiem. Ale pamiętam jedno: takiej atmosfery nie przeżył nikt.
Kolejna siostra. Pamiętam, jak co jakiś czas chodziłyśmy razem wieczorami z psem. Mi rodzice samej iść o tej porze nie pozwalali. Ale z Midą… Szłyśmy do parku, noc, a my puszczałyśmy psa, siadałyśmy na huśtawkach i śpiewałyśmy na cały głos… Wszystko, co popadnie.
I ostatni brat… Niech będzie „Breaking Free”. To było nawet stosunkowo niedawno. Parę lat temu. Usiedliśmy na kanapie, on wziął gitarę a ja włączyłam dyktafon i zaśpiewaliśmy razem „Breaking Free”. Fałszował koszmarnie, ja też trochę, ale tak to zaśpiewać… Było extra.
To, co opisałam, to ledwie 1/1000000000000 tego, co pamiętam. I, jeśli mam być szczera, żal mi tych, co nie mają rodzeństwa.
Mieliśmy niedawno, z klasą w poradni zawodowej takie zajęcia: wypisujesz zabawy z dzieciństwa, a kolega obok pisze ci, co według tego powinieneś robić w życiu. Po 5 sekundach miałam całą kartkę. I ile osób zrozumie „Jaguars & Panters”? Albo „Star Wars”? Albo „Stodoła”? A ja pamiętam. Przyjaciele, rodzina, ścisłe grono. Bez zabawek. Jak w innym świecie.
A dziś? A dziś myślę „ale żeście mnie rodzice urządzili… Po takim życiu będę musiała mieć dużo dzieci. Po prostu inaczej nie wytrzymam, tak kameralnie…”.
Ale nie żałuję… I co by się nie działo, jakikolwiek nowy znajomy, okazuje się, że albo ktoś z rodziny, albo rodzinny znajomy go zna. Wszystko zostaje w rodzinie...
P.S.
Przyjmijcie ciepło moją koleżankę, ataraksję... :))