Marcin Łukasz Makowski Marcin Łukasz Makowski
356
BLOG

Pomysły za milion dolarów

Marcin Łukasz Makowski Marcin Łukasz Makowski Kultura Obserwuj notkę 2

 Co łączy ze sobą kamień w pudełku, sztuczne kości indyka, karteczki samoprzylepne i breloczek do kluczy? Choć może się to wydawać nieprawdopodobne, pomysły te przyniosły miliony dolarów czystego zysku.

Często słysząc o tym, jak ktoś zbił fortunę na – wydawało by się – banalnym produkcie, myślimy: "Dlaczego ja na to nie wpadłem?". Żaden z szóstki przedstawionych poniżej „wynalazków” nie wymagał specjalistycznej wiedzy ani wielkich pieniędzy na wdrożenie. Na wszystkie wpadli ludzie, którzy nie odnosili wcześniej sukcesów w biznesie. Są wśród nich: stewardesa, drobny przedsiębiorca czy inżynier okrętowy.
Pet Rocks
Chyba nigdy w historii marketingu powiedzenie „pieniądze leżą na ulicy” nie było równie trafne. Pomysł na sprzedawanie kamieni, które udają zwierzęta domowe, stanowi najbardziej zwariowany przykład interesu, który w kilka miesięcy przyniósł fortunę.Pewnego kwietniowego dnia 1975 roku Gary Dahl, marketingowiec z Kalifornii, wybrał się do pubu ze znajomymi. Podczas rozmowy ktoś pożalił się na swojego psa, sprawiającego mu nieustanne kłopoty. Dyskusja szybko zeszła na temat zwierząt domowych. Gary stwierdził, że wszystkie zwierzaki mają nieusuwalne wady: są hałaśliwe, brudzą, niszczą rzeczy i kosztują masę pieniędzy. W ramach rozwiązania tych dylematów zaproponował żartobliwą alternatywę – kamień. Według niego kamienie cechuje świetna osobowość, są tanie i łatwe w utrzymaniu.Znajomi wymienili złośliwe uwagi, ale Gary nie rzucał słów na wiatr. Następne dni zajęła mu praca nad Podręcznikiem do trenowania kamieni domowych, który liczył 32 strony wypełnione poradami w stylu: „Jak nauczyć Twój kamień, aby udawał martwego”. Kiedy pomysł był już gotowy, pozostało jedynie zebrać „zwierzęta”. Wybór padł na meksykańską plażę Rositario i nie był on przypadkowy. Tamtejsze kamienie mają odpowiedni kształt i niską cenę – około centa za sztukę. Do całego zestawu dołączone zostało kartonowe pudełko z dziurkami umożliwiającymi „oddychanie” oraz sianko, które wyścielało jego wnętrze.Po kilku miesiącach od rozmowy w pubie zapakowane kamienie zostały wysłane do sklepu z pamiątkami w San Francisco. Gary uznał, że rynek ten jest o wiele łatwiejszy do zawojowania niż branża dziecięcych zabawek. Jak się szybko okazało, miał absolutną rację. Kamienie błyskawicznie zostały hitem sezonu. Sprzedawane po 3,95 dolara przynosiły prawie 300% czystego zysku.Kiedy fenomenem zainteresował się Newsweek, a Dahla zaproszono do popularnego programu The Tonight Show,produkt bił rekordy popularności. W październiku sprzedawano nawet do 10 000 sztuk dziennie na terenie całych Stanów Zjednoczonych. Właściciele kamieni zaczęli je malować i prześcigać się w poradach na temat sztuczek, których można je nauczyć. Kamienie umiały „leżeć”, przy drobnej pomocy „turlać się”, a nawet „atakować”. Na fali popularności Pet Rockpojawiły się również firmy oferujące np. pogrzeb kamienia na morzu. Szczyt sprzedaży przypadł na okres Bożego Narodzenia, aby zaraz potem gwałtownie spaść. Tak czy inaczej, Gary Dahl trafił idealnie w moment i zanim jego pomysł się wypalił, zdążył sprzedać dwie i pół tony kamieni, zarabiając na swoim genialnym pomyśle ponad dwa miliony dolarów.
Citi Kitty
Przykładem na to, że najlepsze pomysły to te, które biorą się prosto z życia, jest produkt Rebeki Rescate. Każdy, kto kiedykolwiek miał kota wie, że kuweta to stale powtarzający się problem. A co by było, gdyby sprzątanie i nieprzyjemny zapach mogły po prostu zniknąć?CitiKitty – bo taką nazwę nosi nowatorskie rozwiązanie – to zestaw, który umożliwia nauczenie naszego pupila korzystania z prawdziwej toalety! Działa prosto, bo na zasadzie stopniowego warunkowania zachowania zwierzęcia, znanego od czasów eksperymentów Pawłowa i Skinnera. Dzięki zamontowaniu specjalnej podkładki w muszli klozetowej oraz sypaniu tam żwirku, przyzwyczajamy kota do załatwiania się w pożądanym przez nas miejscu. Z czasem właściciel zaczyna stosować tacki z otworem, który sprawia, że kot może załatwiać się już bezpośrednio do sedesu, ale czuje, że do niego nie wpadnie. Ostatni krok treningu prowadzi do rezygnacji z podkładek w ogóle.Rebeka wystartowała ze swoim pomysłem w znanym programie Rekiny biznesu i dzięki zainteresowaniu jednego z inwestorów, który wyłożył na rozkręcenie biznesu 100 000 dolarów, do dziś sprzedała setki tysięcy zestawów, zostając młodą milionerką. Jak sama twierdzi – Tam, gdzie jest brud, są też pieniądze – dlatego nie ograniczyła sprzedaży jedynie do CitiKitty. Obecnie do kompletu dokupić można urządzenie automatycznie spłukujące toaletę po zaradnym czworonogu.
Lucky Break Wishbone
W każde Święto Dziękczynienia w amerykańskich domach na stołach królują dorodne indyki. Zgodnie ze starą tradycją, po spożyciu posiłku z indyka wyjmuje się małą, przypominającą literę V kość z mostka. Dwie osoby chwytają ją i wypowiadając w myśli życzenia, ciągną w swoją stronę. Ten, komu przypada większa część, może liczyć na to, że jego życzenie się spełni. Zabawa ta ma jednak poważny szkopuł. Na święta zjeżdża się cała rodzina, a kość jest tylko jedna. Dlatego wiele osób pozostaje z niczym. Gdzie w tym wszystkim pomysł na fortunę? Znalazł go Ken Ahroni, drobny przedsiębiorca z Seattle.Spędzając Dziękczynienie 1999 roku przy swoim rodzinnym stole, jak sam pisze, pomyślał – Istniało niepisane prawo, które mówiło, że kość przypadała najmłodszym. Sam już nie pamiętam, kiedy miałem okazję wypowiedzieć życzenie. Musi być na to jakiś lepszy sposób!Sposób się znalazł – syntetyczny, pakowany po cztery sztuki w cenie 3,99 dolara, zestaw Lucky Break Wishbone. Ken twierdzi, że wynalazek zakończył kłótnie przy amerykańskich stołach. - Teraz każdy, łącznie z wegetarianami, ma szansę na swoje życzenie – pisze pomysłodawca na swojej stronie.Po wprowadzeniu produktu na rynek już w następnym roku znana sieć hipermarketów w USA zamówiła ponad milion sztucznych kości, które sprzedaje się do dzisiaj. Za model posłużyła ta sprzed 13 lat, po dziś dzień przechowywana w siedzibie Lucky Break Corp.
Finders Key Purse
Historia tego pomysłu jest jak ze snu. Dosłownie. Sandy Stein w 2004 roku, po ponad 32 latach pracy jako stewardesa, stała na progu bezrobocia. Jej mąż, który zarabiał w firmie produkującej pamiątki, również borykał się z podobnym problemem. Sandy miała przed sobą czarny scenariusz – 52 lata, 10-letni syn na utrzymaniu, wąskie kwalifikacje i brak perspektyw na znalezienie pracy. Jak twierdzi, biznes, który w cztery miesiące zarobił milion dolarów, po prostu jej się przyśnił.Idea jest banalnie prosta i może właśnie dlatego, okazała się tak skuteczna. Kobiety mają torebki, w torebkach chowają klucze, klucze się gubią i ciągle trzeba ich szukać. Co zmieni ten stan rzeczy? Breloczek z ozdobą, który można przypiąć do brzegu torebki i po jej wewnętrznej stronie przyczepić do niego klucze. O wykonaniu pierwszego prototypu mówi: – Ledwo mogłam powstrzymać się od ekscytacji. Kiedy mąż wrócił z pracy wybiegłam do niego mówiąc, że mam coś, co zmieni nasze życie. Steve pracował w tej branży, dlatego tylko się uśmiechnął. Wiedział, że mamy gotowy pomysł.Droga do bogactwa nie była jednak tak łatwa. Konsultacje z potencjalnymi partnerami okazały się rozczarowaniem. Wszyscy zgodnie twierdzili, że firma, która sprzedaje tylko jeden produkt, nie może się utrzymać. Im więcej negatywnych opinii słyszała Sandy, tym bardziej była zapalona do realizacji przedsięwzięcia. Konieczne okazało się podjęcie dużego ryzyka, wydanie wszystkich oszczędności i zamówienie pierwszej partii 300 000 breloczków. W wynajętym nieopodal magazynie, z opiekunką do dziecka jako sekretarką, Sandy wprowadzała swój wynalazek w życie. W odpowiedzi na pytanie o sekret marketingu, który poznała podczas swojej przygody, odparła: – Już dawno nauczyłam się, że nie ma lepszego narzędzia marketingowego niż dobry produkt i kobiety, które opowiadają o nim swoim koleżankom. Od samego początku na tym opierał się nasz sukces.
Slinky
Zapewne większość z nas kojarzy tą zabawkę ze swojej młodości. Niewielka, nakładająca się na siebie sprężyna, która puszczona ze schodów charakterystycznie po nich „schodzi”, a rzucona rozciąga się kilkukrotnie. To Slinky, „dziecko” skromnego inżyniera z Philadelphii.Geneza rzeczonego biznesu jest dziełem przypadku. Richard James pracował jako mechanik w branży morskiej i zajmował się urządzeniami stabilizującymi maszynerię pokładową podczas sztormów. Kiedy jedna ze sprężyn w jego pracowni spadła na podłogę i zaczęła zsuwać się ze schodów, w głowie narodził się pomysł na wynalazek. Richard wiedział, że przy odpowiednim dobraniu proporcji i materiału, uda się sprawić, aby zabawka mogła „chodzić”.Żona Richarda, Betty, przekonała się do pomysłu, kiedy okoliczne dzieci wyrywały sobie z rąk pierwszy prototyp (prace nad nim trwały niecały rok). Zaciągając pożyczkę na 500 dolarów, małżeństwo założyło James Spring & Wire Company, zlecając okolicznemu zakładowi sporządzenie pierwszej partii 400 sztuk produktu. Pomimo kłopotów z dystrybucją, święta 1945 okazały się przełomowe. Podczas prezentacji w centrum handlowym wszystkie Slinky rozeszły się dokładnie w 90 minut.Dalszy rozwój nastąpił lawinowo. Dzięki sukcesowi firma państwa Jamesów mogła zakupić urządzenie, które produkowało gotowe zestawy w przeciągu kilku sekund. Reklamy w mediach spowodowały, że w latach 40. i 50. nie było w Ameryce podwórka, na którym nie byłoby słychać charakterystycznego dźwięku przeskakujących sprężyn.Oryginalne Slinky po dziś dzień produkuje się na tej samej maszynie, sprzedano ich ponad 300 milionów sztuk. Jak głosi legenda, żołnierze w Wietnamie wykorzystywali je jako przenośne anteny radiowe. Faktem natomiast jest, że zabawna sprężyna przez wiele lat służyła jako pomoc naukowa na lekcjach fizyki. Poleciała nawet w kosmos z promem kosmicznym, biorąc udział w eksperymencie badającym bezwładność.
Post-it notes
Kto nie miał kiedyś do czynienia ze słynnymi żółtymi karteczkami? Naklejamy je na lodówkę, monitory i wszędzie tam, gdzie potrzebujemy małego przypomnienia. Mało kto jednak wie, że ich autorem jest Arthur Fry, były pracownik znanej amerykańskiej firmy 3M.Jak sam opowiada po latach, pomysł narodził się w kościele, podczas śpiewania psalmów. Arthur od lat występował w chórze i często zaznaczał ważne rzeczy w swoim śpiewniku, wsuwając do niego maleńkie kartki. Niestety, nieustannie zmieniały one swoje miejsce, powodując więcej zamieszania niż porządku. Tak powstała idea Post-it notes, która jednak dopiero za drugim podejściem osiągnęła znany do dziś sukces.W 1977 roku do sklepów w czterech miastach wprowadzono gotowy produkt, jednak jego sprzedaż nie była zgodna z przewidywaniami. Arthur nie poddał się i wraz ze swoim szefostwem z 3M postanowili dać żółtym kartkom jeszcze jedną szansę.Tym razem rozdano je mieszkańcom miasta Boise w stanie Idaho. Po pewnym czasie zapytano o użyteczność produktu i kiedy 95% ankietowanych odpowiedziało, że z pewnością kupiłoby go do własnego użytku, zdecydowano się na wprowadzenie go w całych Stanach Zjednoczonych. Co ciekawe, charakterystyczny żółty kolor był zbiegiem okoliczności. Arthur po prostu używał papieru, który był w sąsiednim laboratorium firmy, a kiedy pomysł się przyjął, postanowiono pozostać przy wesołej barwie. Po dziś dzień kartki wykorzystuje się nie tylko do notatek, ale również do tworzenia mozaik i instalacji, które znajdują miejsce w galeriach sztuki.Niektórzy mówią, że pierwszy milion trzeba ukraść. Inni, że wymaga ciężkiej i sumiennej pracy. A co, jeśli od biznesu wartego fortunę dzieli nas tylko kreatywność? Według specjalistów, każdy z nas wpada rocznie średnio na kilka pomysłów, które mogłyby przynieść ogromne zyski. Od sukcesu dzieli nas tylko determinacja i odrobina szczęścia. Czy to nie optymistyczny scenariusz? Tekst ukazał sie również na Portalu Wiedzy Onet.pl

Zapraszam na mojego bloga www.makowskimarcin.pl oraz stronę www.dziwnawojna.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Kultura