Od czasu do czasu, z różnym nasileniem mówi się u nas o „dekomunizacji” i „deubekizacji”, co w praktyce oznacza gonienie prawdziwych i rzekomych agentów, ale jakoś nikt nie mówi o prawdziwej „depeerlizacji.” Rząd Tadeusza Mazowieckiego obejmując władzę obsadził resorty ministrem i co najwyżej wiceministrami, którzy weszli w peerelowskie buty. Wtedy nie mogło być inaczej, ale tę praktykę kontynuowały następne rządy, łącznie z obecnym. Pamięć instytucjonalna jest jak widać bardzo długa. W PRL decyzje polityczne podejmowała partia, a ministrowie realizowali politykę na swoich branżowych odcinkach. W tej sytuacji uzasadnione było obsadzanie kierownictwa resortu branżowymi specjalistami: ministrem zdrowia był lekarz, obrony narodowej - generał, rolnictwa – rolnik, nauki – profesor itd. Jak było tak zostało. Obecna sytuacja jest jednak inna. Resorty przygotowują, a nie tylko realizują politykę i ich szefowie nie powinni mieć branżowych ograniczeń.
Starania o wejście do NATO wymusiły cywilną kontrole nad wojskiem, w kilku rządach zdarzało się, że ministrem kultury nie był artysta, a raz, przez kilka miesięcy, ministrem zdrowia była Franciszka Cegielska, która z medycyną nie miała nic wspólnego i to wszystko. Czas już chyba, tak jak to jest w większości krajów, żeby na czele resortów stali politycy zawodowo dalecy od kierowanego przez siebie resortu. Lekarz na czele ministerstwa zdrowia będzie zawsze patrzył na system ochrony zdrowia przez pryzmat środowiska medycznego, a nie pacjenta i nigdy, co już przerabialiśmy, żadnej sensownej reformy nie zaprojektuje, podobnie profesorowie i nauczyciele powinni trzymać się z daleka od resortów nauki, oświaty i szkolnictwa wyższego. Czas już chyba przywrócić „cywilną” kontrolę nad wszystkimi resortami.
Inne tematy w dziale Polityka