Ocean To Ocean, mat. graficzne serwisu Tidal
Ocean To Ocean, mat. graficzne serwisu Tidal
Miłosz Matiaszuk Miłosz Matiaszuk
265
BLOG

Oczekiwanie Tori

Miłosz Matiaszuk Miłosz Matiaszuk Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

Nowa Tori Amos. Niby nie powinno jakoś niezdrowo ekscytować, a jednak, zupełnie znienacka, zaatakowało mnie. Nie wiem, co sprawiło, ale już dobry miesiąc na nią, normalnie, po ludzku, czekałem.

Pierwsza piosenka na płycie, "Addition of Light Devided", och, jak pięknie... zimowo! Kochana Tori... I taki fajny refren, w cudownej logicznej harmonii, to uczucie zgodności i znów mollowo w zwrotce, ulotnej, zimowej, i tym razem szybciej ponownie na ten nie wiadomo jak i skąd mocarny refren... znów dłuższa zwrotka, która nęci, kręci, zwodzi i nagle prowadząc ze rękę do światła, obiecuje, obiecuje... Och, Tori, piękna piosenka...  

Czekałem...

Czekałem, po singlu "Speaking With Trees", drugim utworze na płycie. Fajna piosenka. Trochę jest tam "Claptona z MTv 00's", ale druga część utworu jest świetna, ma kapitalny, i znów, mocarny, bridge (Bridge! Wymierająca sztuka!). Naprawdę spoko numer, ale nie on, jako singiel, sprawił, że aż tak czekałem na całą płytę.

Przecież Tori Amos wydaje płyty regularnie od lat. I jest to artystka, którą kocham, której niektóre płyty są w stosiku tych, do zabrania podczas szybkiego zwijania majdanu, ale której ostatnie dwie dekady pracy twórczej zaowocowały albumami, które przesłuchiwałem, przesłuchiwałem, i nic w nich nie znajdowałem. Czasem jedna piosenka podczas pierwszego słuchania też mogła wydać się spok, ale generalnie nie pamiętam nawet która.

Trzecie jest "Devil's Bane". Niewinne początki. Jest to, o dziwo (bo materiał na nią powstał podczas lockdownu, który Tori spędzała w Kornwalii — czyli w sumie, nie "o dziwo", tylko "jak zawsze": najbardziej artystom obraz domu wzmacnia wygnanie), najbardziej amerykańska w brzemiu płyta Tori, i ten utwór brzmieniowo sugeruje, że jest ciepło... i po amerykańsku, szybko jest jakiś krzyk, refren do czegoś wzywa, opowieść się toczy, możemy dać się jej wciągnąć... Ale to jest płyta na wiele razy, a za pierwszym razem można potupać nóżką. Band Tori jest sharp jak zawsze. Uwielbiam ten zespół. Niesamowicie się ucieszyłem, jak zobaczyłem, że chłopaki są znów w komplecie. Nagrania z legendernago koncertu Tori w Glustonbury miałem na płytach, woziłem jak relikwie, w czasach już internetowych, ale jeszcze przedjutubowych, i ten band tam był po prostu tak totalnie zarąbisty, że zrobił na mnie takie samo wrażenie, jak sama Tori. Tori, która od liceum była...  no cóż, inni mieli Britney, ja miałem Tori. 

I przez tyle lat nie chwytały mnie ani jej opowieści, ani piosenki. Prawie dwadzieścia lat nie ruszały mnie ani treści, ani muzyka. Nic. Nawet brzmienie.

Był wszakże jeden wyjątek. Był taki rok, tuż przed zachodem słońca Czasów Wielkiego Czilautu, kiedy dając się nieść wiatrom historii artyści społem zapałali chęcią uszczęśliwienia ludzkości w kulminację cyklu rocznego i w święta dobrego samopoczucia naprawdę wszyscy wydali płyty z kolędami, i naprawdę mówię wszyscy. Młode gwiazdeczki liczyły na hit w stylu nieśmiertelnej Maraji, kręciły się powabnie i biegały wskakując na kulig, na którym jechali już jazzmani wszystkich pokoleń oferując swoje podejście do tematów holiday, po drodze mijali doświadczone wygi, które pod latarniami i w oparach zamieszania tego kuligu, też próbowały dorzucić coś do kolekcji świątecznych, a na największych saniach siedział Bob Dylan i chrypiąc zażerał po swojemu ćwierćtonami "Here Comes Santa, Here Comes Santa..." — obowiązkowo w czapce Mikołaja, rozpiętym korzuchu z dzwonem w ręku. Widzę to, i widzę też w tym obrazie chaosu i tandety, bezkosztowego naciągania fanów na mierną twórczość przez ich ulubieńców, dwa ogniska, które czuły ten wiatr, ale nie miały ochoty na kulig. Widzę, jak gdzieś w górach mijanego krajobrazu pali się światło w zaśnieżonym domku na skraju lasu, a w środku swoją opowieść o tym, co wówczas przeżywał snuł Sting, a po przeciwnej stronie przełęczy, tej bardziej zmrożonej, niż zaśnieżonej, nisko ponad zamarzniętą ziemią, na latającym dywanie, wędrowała Tori i niosła swoje ziomowe opowieści... kiedyś o nich opowiem, bo jest wspaniała i magiczna płyta. Był 2009 rok. Tuż przed świętami...

"Swim to New York State" - na najlepszych płytach Tori są zawsze takie piosenki, "China", "Baker Baker", "Your Cloud", pod płaszczykiem sennej, deszczowej atmosfery, zwykle zwiewnego zaśpiewu, czasem quasijazzowej frazy, służą tej artystce do przymycania trudnych treści, bo te opowieści zwykle skrywają za tą ugrzecznioną, czasem wręcz pełną dawnych tanecznych konwenansów, bardzo dużo bólu i goryczy. Ale są piękne, i "Swim to New York State" też takie jest, może nie tak piękne jak "Your Cloud", ale jest ok.

"Spies" jest njabardziej "przebojową" piosenką na płycie i mogłoby zostać singlem. Gdyby decydowało wydawnictwo, pewnie by nim było, ale, że w przypadku Tori o takich sprawach decyduje Tori, to singlem "Spies" nie zostało. I dobrze, bo na płycie uptempo tej piosenki jest swietną odskocznią od wcześniejszej pociągłości muzycznej, ale poza nią, mogłoby tworzyć złudny obraz tej, jak się okazuje, bardzo różnorodnej płyty. Tori śpiewa "spies" trochę, jakby śpiewała "spice"... wszędzie wokół... spice spies... Świetny numer, chwytliwy motyw, chwytliwy refren, fajny beat.

Płyty takie jak "Little Earthquakes", "Under The Pink", "Scarlett's Walk" kocham. Mam pierwszy raz sukę, a nie psa, i nazywa sie Tori. A jednocześnie, przez dwadzieścia lat, siedem jej płyt z autorskim materiałem nie zostawiło na mnie żadnego śladu. Żadnej emocji. Każdej uczciwie słuchałem, każdej dawałem szansę. Żadnej nawet nie polubiłem, o fanowskiej adoracji nie wspominając.

Utwór tytułowy. "Ocean to Ocean". Pełnokrwista morska opowieść. Uwielbiam, kiedy utwór toczy się tak, jak ten, kulebie w rytm wyznaczany przez opowiadaną historię, i o tenże kształtując formę z jej częściami — nastrój nigdy nie zmieni się w piosence Tori bez powodu. Warto śledzić jej opowiadanie na tej płycie, nawet jeśli czasem, jak w tym przypadku, mam wrażenie, jest ono wypełnione symbolizmem. Tori w tym utworze, jak w i kolejnym "Flowers Burn to Gold", nie jest już dawno ognistą buńczuczną wróżką, która popisuje się rzucaniem uroków wzrokiem, gestami i głosem na lewo i prawo. Tori jest już bardzo doświadczoną czarownicą. Może być wciąż groźna, ale równie dobrze, możemy ją zastać na fotelu pod kocykiem w kapciach, kiedy coś cicho opowiada przy kominku.

Po chwili jednak, ta czarownica, unosi się zwiewnie i sprytnie obraca na pięcie w rytm refrenu "Metal Water Wood", a my zostajemy z niczym, z niczym w głowie poza tym refrenem. "Metal Water Wood"... Cudownie przebojowa piosenka. Bez żadnych udziwnień, kapitalny numer, z mega chwytliwym refrenem, i kolejnym, przepięknym bridgem(!), bardzo radiowa. Contemporary. Instant goldie.

"29 Years" z chwytliwym beatem buja się nam nagle takim trochę tripdubem, a w refrenie rozpływa szeroko... Kolejny ciekawy numer. Niełatwy, ale z pewnością ciekawy. Po nim do końca zostają dwie kompozycje — najpierw "How Glass Is Made", bardzo typowy numer Tori, mógłby spokojnie być z "Under The Pink", a na koniec dostajemy "Birthday Baby" — bardzo dziwną opowieść. Nie wiem o czym, szczerze mówiąc, przesłuchałem ten utwór z cztery razy, i wciąż boję się czegoś o nim dowiedzieć. Drugi do pary obok "Swim to New York State", tym razem w rytm tanga. Jest w nich jakiś mrok. ...

Tyle lat, tyle lat twórczości tak zupełnie nie budzącej emocj.

I nagle.

I nagle płyta, na której jest więcej wrażeń, więcej wspomnień po czterech dniach słuchania, niż przez poprzednie dziewiętnaście lat na poprzednich siedmiu jej albumach.

I nagle, nie wiedzieć jak i dlaczego, ukazuje się płyta, która jest... piękna. Piękna jak te, które kocham najbardziej. Nie jest arcydziełem, ale jest to Tori w najbardziej klasycznym swoim wydaniu, ze swoim najlepszym, sprawdzonym, bandem, bandem, który czasem szedł w odstawkę, ale nie był nigdy zastępowany innym, po prostu koncertowała solo, albo z jakimiś filharmonikami... Na szczęście te bzdury się skończyły i Tori nagrała bardzo swoją płytę. Płyta przypomina trochę "Scarlett's Walk", ale nie jest żadną kalką pomysłów. Po prostu, oporuje podobnym klimatem piosenek, delikatnie brzmieniem, czasem pewnym trudnym balansem złagodzenia formy z zaostrzeniem treści. Płyta ta będzie ze mną w naszym domu i tą jesienią, i zostanie z pewnością na zimę, kiedy tylko na Święta zastąpi ją ukochane "Midwinter Graces". 

Dlaczego na nią tak czekałem? Bo to się okazuje być dobra płyta, a dobre rzeczy przychodzą do tych, którzy czekają:)


Fan Tottenhamu Hotspur, LA Lakers i starych Mercedesów od ponad trzydziestu lat. Kontrabasista folkowy i hiphopowy. Teolog. Uwielbiam Zmartwychwstałego Chrystusa. Kocham żonę i dzieci. Bardzo lubię dobrą muzykę, koszykówkę, mądre książki i efema. Nie chcę dyskutować o moich opiniach. To, co chciałem napisać, to napisałem. Kasuję komentarze trolli. Tutaj ja decyduję kto jest trollem. Pracowałem jako moderator forum ogólnopolskiego bardzo poczytnego serwisu, więc mam ciężką rękę - jeśli Ci się to nie podoba, to jest to zapewne strasznie smutne.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura