Na jednym z obrazów belgijskiego surrealisty Rene Magritte'a, widzimy sztalugę postawioną na tle szeroko otwartego okna, z którego widać fragment pięknego widoku zielonych pól i drzew. Sztaluga wspiera płótno, na którym widnieje obraz idealnie wpasowany w widok zza okna, tak, że widz, tylko dzięki wyraźnie zarysowanym konturom płótna, jest w stanie odróżnić, co jest obrazem realnym, a co wizją artysty wkomponowaną w widok z okna. Perfekcyjnie dopasowana do ożywionej natury treść malarskiego dzieła pozbawia nas fragmentu realnego świata, dając w zamian jego artystyczną namiastkę.
Rzeczywistość dotycząca naszego zbiorowego życia, zaledwie w małym ułamku jest przez nas obserwowana bezpośrednio. Całą masę informacji uzyskujemy przy pomocy namiastek realności, obrazów, których zgodność z rzeczywistością zależy tylko i wyłącznie od sumienia przekazującego. Magritte w swym dziele chce nam powiedzieć: a co jeśli w przysłoniętym przez płótno malarskie fragmencie sielankowego widoku akurat znalazł się wiszący na gałęzi drzewa trup, a ja oszczędziłem wam tego widoku? Jestem panem waszej percepcji, jesteście na mnie skazani, musicie mi zaufać, że pociągnąłem te sielankowe łąki i pagórki na swym obrazie zgodnie z widokiem rzeczywistym. Musimy mu zaufać, jesteśmy na niego skazani. Tak jak skazani jesteśmy na zaufanie do tych, którzy panują nad naszym odbiorem rzeczywistości na poziomie społecznym.
Rzeczywistość obserwowalna kończy się zazwyczaj na odcinku renty, kursie walut czy kolejce do lekarza. Czasem przybiera ona formy trudnej do zdiagnozowania frustracji, bezsilności, poczucia niesprawiedliwości. Wyjście na poziom wyższy, tj. poziom ukazania przyczyn, celów i skutków zjawisk, jakie stanowią naszą realność namacalną, wymaga zaufania do przekazujących, czyli dziennikarzy.
I tu pojawia się problem zaufania do mediów. Nie było naszą wolą obdarzyć ich zaufaniem, nie dostali od nas pełnomocnictwa do stanowienia jedynych ogniw łączących nas z rzeczywistością zza okna, a mimo to volens nolens ufamy im, licząc że tego zaufania nie nadużyją. Oni oczywiście mają to za nic, bo udają, że z zawodów zaufania publicznego tego zaufania deponują najmniej, podczas gdy jest dokładnie odwrotnie: nie ma innego takiego zawodu, który byłby w równie wielkim stopniu oparty na zaufaniu mas do wąskiej, często samozwańczej grupy. Dlaczego więc, jako jedna z nielicznych grup zaufania publicznego, dziennikarze wyszarpali sobie prawo do uniknięcia weryfikacji swojej przeszłości przy pomocy lustracji? Czyż podlegajacy lustracji adwokat, któremu w ciągu całej kariery zaufa co najwyżej kilka setek klientów, jest depozytariuszem większego zaufania, niż redaktor naczelny gazety lub serwisu informacyjnego, któremu codziennie muszą zaufać miliony? Czy ten sam adwokat, którego etykę kontroluje sąd koleżeński, jest bardziej narażony na pokusy nieuczciwego zachowania, niż dziennikarze, którzy na pomysł stworzenia narodowego ośrodka monitorującego ich pracę, reagują alergicznie?
Samozwańczy posłańcy unikają jak mogą jakiejkolwiek weryfikacji swoich kwalifikacji moralnych do władzy nad ludzkimi umysłami, jednocześnie zaś coraz częściej niebezpiecznie naginają zasady korelacji ich obrazów z fragmentami rzeczywistości widzianymi przez nas bezpośrednio. Co więcej, owo solidarne unikanie społecznej weryfikacji swoich postaw, jest bardzo niekonsekwentne, albowiem dotyczy jedynie tej części dziennikarzy, którzy mają określone poglądy i znajomości. Dlatego też Patrycja Kotecka, jest dosłownie prześladowana przez kolegów po fachu, bo zadaje się z nielubianym politykiem. Jej koleżanka Jolanta Pieńkowska, która od kilkunastu lat żyje w związku z politykiem lubianym, ma z tego samego powodu święty spokój i prostą ścieżkę kariery. Czyż wybiórcze unikanie weryfikacji i jednoczesne nadużywanie zaufania widza nie są przypadkiem ściśle ze sobą związane?
Dlaczego na przykład malowane przez dziennikarzy płótno cały czas pokazuje nam prezydenta oraz partię opozycyjną, podczas gdy zauważalne fragmenty rzeczywistości świadczą o tym, że to nie oni są odpowiedzialni za taki a nie inny jej stan? Nie dalej jak kilka dni temu, podległe od kilku miesięcy Platformie służby medyczne zarządziły, iż homoseksualizm jest przeszkodą do krwiodawstwa. I liberalni dziennikarze, zamiast kierować swoje pretensje do minister Kopacz, postanowili o tę kwestię zapytać... posłankę PiS Szczypińską. Na płótnie znów pojawiły się "homofobiczne" Kaczory z podpisem "Od geja nie chcę". Czyżby dziennikarze twierdzili, że po odsunięciu płótna, które przed nami postawili, naszym oczom ukazałby się Kaczyński i Szczypińska prześladujący gejów?
Wszyscy dziennikarze cieszą się wraz z panią Julią Piterą, że na stanowisku premiera mamy "równego chłopa", który w młodości palił trawkę i teraz robi z tego swój PR-owy atut. Czy to krótkowzroczność, głupota, czy może zwykła podłość każe im wszystkim pokazywać "swojskość" premiera kosztem demoralizacji i cichego przyzwolenia na narkotyzowanie się wśród młodzieży? "Skoro premier "Donek" może, to czemu ja nie mogę?" - ciekawe ilu młodych sobie zadało wczoraj takie pytanie? I znów wracamy do rzeczywistości namacalnej, w której aż roi się od uzależnionych od narkotyków młodych ludzi, którzy zaczynali od palenia dżointów. Czy nasze elity polityczne i dziennikarskie, są pewne, że wesoły Donek z dżointem w ustach, kroczący po szczeblach politycznej kariery, to jest realny obraz, wzięty wprost z ulic naszych miast? A może chodzi wyłącznie o chęć zaimponowania dzieciakom, na których przecież już raz się nie zawiedli, zaganiając te biedne, nieświadome głupiątka do urn wyborczych? Skoro tak, to gdzie dbałość o obraz realny, do przekazania którego dziennikarze się względem nas zobowiązali?
Jako podsumowanie tej niezbyt optymistycznej analizy dodam tylko, że przywołany przeze mnie powyżej, a zaprezentowany poniżej obraz Magritte'a nosi tytuł "Dola człowiecza" ("La condition humaine").

Inne tematy w dziale Polityka