Barszczyk lub może Bartoszewski, a jaja jak berety. Powstało właśnie nowe stanowisko w kancelarii premiera, o dosyć niejasnych kompetencjach i komicznej nazwie, czyli "pełnomocnik rządu do spraw odbudowywania dobrych relacji Polski z zagranicą". Przed skwitowaniem tego jako farsy powstrzymuje mnie przyszłość tegoż zaszczytnego stanowiska, które objąć ma profesor(albo i nie profesor) Bartoszewski. Przenikając wzrokiem zasłonę czasu, wyobrażam sobie, że za lat cztery mogła by je objąć Anna Fatyga, albo Aleksander Filipiński i zgodnie ze starym/nowym schematem "odbudowywać". Cokolwiek to znaczy.
Nie kryję, że poprzedniczka Sikorskiego, wierny giermek Jarosława Kaczyńskiego, jest dla mnie przykładem niekompetencji, a twarda polityka zagraniczna często przypominała rozstawianie wszystkich po kątach, co obserwujemy również w samym PiS na przykładzie fedaikinów Kaczyńskiego. Lecz mimo wszystko, to była Polska polityka zagraniczna i często przychodziło mi się z nią zgadzać.
Moim skromnym zdaniem, cechą działań MSZ powinna być pewna ciągłość. Tworzenie efemerydy, która ma sugerować, że furda co było wcześniej - teraz mamy zupełnie nowe początki, jest dobre podczas kampanii wyborczej, a nie gdy czas brać się do roboty - zwłaszcza w tak delikatnej materii. Nie znajduję innego wyjaśnienia, jak tylko chęć wbicia szpili chwiejącemu się PiS, co wcale radością mnie nie napawa. To nie nowa jakość uprawiania polityki w Polsce, tylko atak równie subtelny co sławetne "ZOMO" Kaczyńskiego.
Nie formułuję jeszcze ocen całokształtu posunięć Tuska i "dworu", ale tym pomysłem zasłużyli sobie na żółtą kartkę za kopanie już leżącego...
Na dokładkę, kopanie nieumiejętne.