Jako młody człowiek chciałbym, by polityka zagraniczna oparta na bezkompromisowej polityce historycznej nie stawała się węzłem gordyjskim w relacjach ze strategicznymi partnerami.
Modne stało się ostatnimi czasy debatowanie na temat różnych wersji patriotyzmu. Przy okazji katastrofy smoleńskiej jeszcze bardziej klarowna jest polaryzacja poglądów w tym temacie. Naznaczona etykietką pożądanej i właściwej stała się postawa tego patriotyzmu, który oparty jest na tradycji i historii, swoistym kulcie martyrologii i pozostałości po romantycznej wizji mesjanizmu. Polska znów stała się Chrystusem Narodów i może byłoby to w obecnej sytuacji uzasadnione, gdyby nie fakt, że dekadencka melancholia utrzymywała się bardzo długo i wciąż w niektórych środowiskach sztucznie funkcjonuje. Należy tutaj z całą pewnością podkreślić, że sam PiS i sztab wyborczy Jarosława Kaczyńskiego w kampanii słusznie stroni od pogrywania na żałobnej nucie i przekuwania tragedii na kapitał polityczny. Niestety pewne zaplecza ideologiczne rozgrywają katastrofę, tym samym stygmatyzując tą część społeczeństwa. Tą, która jest niepolska, niepatriotyczna, niewłaściwa.
Takiej wizji patriotyzmu przeciwstawia się patriotyzm emocjonalny, przejawiający się w pewnej sferze uczuciowości, indywidualnego stosunku do ojczyzny. Czy jest gorszy od tego martyrologicznego, stawiającego Polskę w roli cierpiętnika zanurzonego w historii klęsk? Na pewno nie. To po prostu postawa dostosowana do naszych czasów, do życia bez bezpośredniego zagrożenia ze strony sąsiadów agresorów. Postawa wyrażająca chęć poprawy jakości życia, edukacji, sumiennej pracy, rozwijania kontaktów interpersonalnych również z ludźmi innych narodowości. Nie wyklucza to jednocześnie szacunku do tradycji, miłości do tego co polskie, kształtowania własnej tożsamości narodowej. Patriotyzm dziś nie wymaga poświęcenia życia dla dobra Ojczyzny, nie wymaga rzucania się na lufy karabinów. Wymaga jednak pracy na rzecz dobra wspólnego, której formą jest również samorealizacja.
Historia ostatnich tygodni współtworzyła w mojej głowie ogólny obraz, który zresztą kreował się już od kilku lat. Historia III RP uświadomiła mi, jak bardzo jesteśmy ubabrani historyczną poprawnością, jak często kaleczymy się nawzajem przeszłością. Co gorsza, szczególnie sfera polityczna naznaczona jest takimi rozważaniami. Wystarczy choćby wspomnieć infantylny konflikt na linii Kaczyński – Niesiołowski sprzed dwóch lat, kiedy to obaj panowie prześcigali się na zdumiewające argumenty. Kto był lepszym opozycjonistą, kto dłużej siedział za kratkami. To taka wisienka na tym przeklętym torcie resentymentów, którego wizję roztaczam w felietonie.
Nie przeczę, nie sposób ucieknąć od historycznej tematyki, a polityka historyczna to współcześnie bardzo ważny wymiar. Szczególnie zaś w kontekście działalności prezydenta, który przecież jako najwyższy przedstawiciel państwowy warunkuje relacje na arenie międzynarodowej. Jako młody człowiek chciałbym, by polityka zagraniczna oparta na bezkompromisowej polityce historycznej nie stawała się węzłem gordyjskim w relacjach ze strategicznymi partnerami. Ktoś powie – brak ci chłopcze patriotyzmu, toć to czysty pragmatyzm obliczony na zysk i korzyść. Nie, to wołanie o nową politykę, o pewien pragmatyczny racjonalizm, który pozwala budować przyjazne kontakty w oparciu o zgodę i kompromis.
Myślę, że to nie tylko mój głos, ale głos wielu młodych ludzi, którzy z wiadomego powodu nie emocjonują się wydarzeniami sprzed dziesiątek lat, nie są zainteresowani nawalanką z historią w tle. Oczywiście ważny jest szacunek do tradycji, do historii, budowanie relacji w oparciu o prawdę. Choćby sprawa Katynia powinna być ostatecznie rozwiązana i w żadnym wypadku nie sugeruję, by Polska miała odstąpić od swojego stanowiska. W mojej opinii jednak nie powinna stanowić decydującego czynnika w relacjach polsko-rosyjskich, nie powinna stawać na drodze do pojednania i wspólnych projektów. Jestem przekonany, że nie może także rozgrzewać do czerwoności sejmowych ław poselskich, by polsko-polski spór (nie wojna) toczył się wokół programów merytorycznych
Nawet w kampanii wyborczej dostrzegam pewną śmieszną skłonność do apoteozy symboli historii i tradycji. Nie ma dla mnie znaczenia szlacheckie pochodzenie Komorowskiego, nie ma też większego wpływu na moją decyzję działalność w opozycyjnym podziemiu kandydatów. Chcę, by mnie przekonali, że zapewnią mi warunki do pracy, potem godną emeryturę, a moim dzieciom bezpieczną, dobrą szkołę. Czytając ostatnio wywiad w „Polsce” z Władysławem Bartoszewskim uderzyło mnie to, że ¾ jego opinii na temat kandydata Platformy zajęły wywody dotyczące wspaniałego rodowodu Komorowskiego i koligacji rodzinnych. Ani słowa nie dowiedziałem się z tej rozmowy o programie, o tym co Komorowski ma do zaproponowania.
Odnoszę wręcz wrażenie, że z tą specyficzną kulą u nogi nie możemy kroczyć naprzód. Nie można jednocześnie popadać w inną skrajność, w stan obojętności i odseparowania od historii, kultury i tradycji. Czas więc znaleźć swoisty środek ciężkości - złoty środek. Coś pomiędzy tradycją, a nowoczesnością, między historią, a przyszłością. Dziś jesteśmy od takiego punktu bardzo daleko.
Inne tematy w dziale Polityka