W latach sześćdziesiątych XIX wieku moi pra-pradziadkowie otworzyli w pewnym wielkopolskim (a wówczas niemieckim) miasteczku kawiarnię. Właściwie bardziej był to sklep, oferujący własne wyroby w postaci ciast i czekolady, ale ponieważ można było na miejscu dostać filiżankę kawy i talerzyk tych wspaniałych produktów, pra-pradziadkowie uznali, że nazwa „kawiarnia” jest właściwsza niż jakiś „sklep”, choćby i cukierniczy. Interes prosperował w każdym razie całkiem nieźle i szybko wyrobił sobie markę.
Pra-pradziadowie dzieci mieli kilkanaścioro. W tamtych czasach w wiedzę i majątki wyposażano przede wszystkim mężczyzn. Zatem synowie otrzymali lwią część zysków, jakie przynosiła kawiarnia, a zyski te były niemałe. Jeden syn swoją darowiznę przehulał, inny zainwestował w nieźle prosperującą fabryczkę, kolejny znów poczynił kilka nietrafionych interesów i splajtował. Następnemu ufundowano edukację, w wyniku czego został później nauczycielem. Na krótko przed I wojną światową pra-pradziadowie uznali, że interes trzeba komuś przekazać. Synowie dawno byli pożenieni i zajęci własnymi interesami, córki w większości powychodziły za mąż, wybór zatem padł na jedyną niezamężną córkę – Ferdynandę, zwaną z niewiadomego powodu Dunią.
Dunia przejęła kawiarnię biorąc sobie niebawem do pomocy jedną z sióstr - Helenę, która mężatką była niespełna miesiąc - jej świeżo poślubiony małżonek poszedł na wojnę i zginął niemal w pierwszych jej dniach. Jak na imię przystało – Helena kobietą była niezwykle piękną, jednak nigdy nie zdecydowała się oddać swojego serca innemu mężczyźnie. Oddała je natomiast bez reszty kawiarni.
W latach międzywojennych było to miejsce, w którym zbierała się cała ówczesna śmietanka towarzyska miasta: panowie radcowie, rejenci, bankierzy, sędziowie, doktorzy - czasem z małżonkami, czasem bez, zależnie czy wpadło się na brydża, czy na niedzielną kawę z pysznym ciastkiem, a kawiarnia słynęła z doskonałych wypieków.
Kawiarnia wyłożona była piękną boazerią w kolorze ciemnego mahoniu. W pierwszej sali, do której wchodziło się bezpośrednio z ulicy, stało 8 stolików z marmurowymi blatami osadzonymi na przepięknie rzeźbionych nóżkach. W zasadzie nie powinnam używać czasu przeszłego, bowiem ta sala i ten wystrój zachował się do dziś. Jako małe pacholę siedząc pod antycznym stolikiem studiowałam zawzięcie rzeźbę owych nóżek, których zakończenie przypominało łapy wielkiego psa, a może nawet wilka.
Do brydża służył specjalny pokój usytuowany bezpośrednio za pierwszą salą, w którym oprócz ciast serwowano także przekąski – łososie, węgorze upchnięte w fikuśnych maleńkich kawałkach francuskiego ciasta, zapiekanie mięsne paszteciki, maleńkie kanapeczki z prawdziwym kawiorem i inne frykasy. W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku pokój zlikwidowano i przeznaczono na cele gospodarcze, na co miały wpływ zarówno powojenne przepisy sanitarne, jak i stosunek ówczesnej władzy do tak niestosownych rozrywek jak gra w brydża, zwłaszcza na pieniądze.
W samej kawiarni, dawnym zwyczajem, przy wejściu był także bufet, pełniący również rolę sklepiku. Panie rejentowe i doktorowe chętnie nabywały tam różne słodkości, jak praliny, czy kruche ciasteczka na wagę, a czasem nawet po całym placku z kruszonką. Można było także kupić świeżo mieloną kawę, gdy komu nie chciało się męczyć z młynkiem w domu, albo różne odmiany herbat odważanych na dekagramy i pakowanych w tzw. tutki, czyli papierowe torebki uformowane w kształt rożka. No i torty – przygotowywane na zamówienie, a przyozdabiane przez siostrzeńca Duni – Franka, który z marcepana potrafił stworzyć najpiękniejsze róże, jakie tylko sobie można wyobrazić. W późniejszych latach jego zdobnicze dzieła zamawiali nawet cukiernicy z Wiednia.
I w tym sklepiku pod koniec 1918 roku zatrudniono osiemnastoletnią siostrę Franka – pannę Felę.
Ciąg dalszy prawdopodobnie nastąpi.
Notka opublikowana także tutaj