Genealogia
Genealogia
Mila Nowacka Mila Nowacka
464
BLOG

Fela i Mela. Część IV. Kwaterunek.

Mila Nowacka Mila Nowacka Rozmaitości Obserwuj notkę 16

Historię Feli i Meli zamierzałam początkowo zmieścić w jednej niezbyt długiej notce, tymczasem one zaczęły żyć jakby własnym życiem i pisać moimi palcami swoją sagę (część pierwsza, druga i trzecia). W dodatku najwyraźniej nie dadzą mi spocząć, dopóki nie postawię ostatniej kropki pod ich historią, bowiem zaprzątają mi umysł przy każdej okazji, podsuwając mi coraz to nowe wspomnienia, nawet w nocy. Cóż, wola zmarłych rzeczą świętą i choćby tę wolę w osobliwy sposób demonstrowały duchy ciotek, poczuwam się w obowiązku zadośćuczynić.

 

Okres wojny w małych prowincjonalnych miastach, położonych na dawnych terenach niemieckich był dużo spokojniejszy niż gdzie indziej. Zniszczenia były – w porównaniu z innymi rejonami kraju – niemal żadne, tak więc ludzie, gdy wojna się skończyła, po prostu wrócili do dawnych obowiązków. Początkowo wydawało się, że wracają do przedwojennej rzeczywistości. Takie niedogodności jak reglamentacja dóbr, czy konieczność znoszenia pewnych ograniczeń miały przecież miejsce w całej Europie – w końcu przez sześć lat te kraje niszczyła wojna – więc nikt się wówczas nie dziwił, gdy władza ludowa nakazywała wyzbycie się na rzecz „potrzeb ludności” nadmiaru produktów spożywczych, czy dokwaterowywała rodzinie bezdomnego obywatela do „nadmetrażu”. 

Te problemy nie ominęły kawiarni, szczególnie że działała ona w czasie wojny i była wówczas zaopatrywana przez Niemców (dla ich własnej uciechy rzecz jasna). Zapasy cukru i mąki po prostu zabrano i już. Ciotka Ferdynanda skwitowała ten „zabór mienia” westchnieniem ulgi, bowiem bardziej obawiała się możliwości zaanektowania przez władzę wyposażenia, ale władza jakoś nie była łasa na marmurowe blaty, ani nawet krzesła, dzięki czemu mogłam podziwiać przedwojenny wystrój wiele lat później.

Nie wiem dokładnie, w jaki sposób kawiarnia wróciła do normalnego funkcjonowania, ale przez jakiś rok, czy dwa było to bardziej miejsce spotkań niż konsumpcji, bo konsumować nie bardzo było czego. Ponoć serwowano jakieś „ersatze” w miejsce kawy i herbaty oraz pieczono coś w rodzaju ciastek na mieszanej z wodą mące „z przydziału” i marmoladzie – także „z przydziału” - zamiast cukru.

Udało się natomiast uniknąć problemów z dokwaterowaniem, w czym pomógł przypadek. Dunia, Helena i Fela mieszkały nad kawiarnią, która mieściła się w dwupiętrowej kamienicy. Ciotki zajmowały pierwsze piętro, na którym usytuowana była ich sypialnia, „czytelnia” (maleństwo – 2,5 na 1,5 metra, ale urocza) jadalnia i wielki salon z prawdziwego zdarzenia – jedyne pomieszczenie nie mające bezpośredniego połączenia z innymi, bo wszystkie pozostałe pokoje – jak to w starych kamienicach - był przechodnie. No – może nie jedyne, bo wszak nieprzechodni był także przybytek służący do wiadomych celów (już pra-pradziadowie pod koniec XIX wieku pomyśleli o takim luksusie). Na drugim piętrze była graciarnia, pokój Feli i pokoje uczniów, bo trzeba wiedzieć, że kawiarnia także trudniła się przyuczaniem do zawodu młodych chłopców, którzy chcieli opanować fach cukierniczy. Uczniowie przeważnie pochodzili z okolicznych wsi i miasteczek, zatem trzeba im było zapewnić stosowne zakwaterowanie.

Pod koniec wojny wpadł na to drugie piętro jakiś zabłąkany pocisk artyleryjski i dość mocno uszkodził podłogę, przez co z piętra nie można już było korzystać. W tej sytuacji Dunia postanowiła przerobić ogromny salon na kilka mniejszych pokoi, do których przeniesiono Felę i uczniów, dzięki czemu uniknęła obcych lokatorów w domu.

Niedługo później Helena zaczęła mocno niedomagać na zdrowiu i nie opuszczała łóżka. Fela awansowała więc do roli współwłaścicielki kawiarni, a że w stosunku do swoich ciotek była dość młoda, Dunia powierzyła jej większość spraw dotyczących zarządzania kamienicą i personelem, ograniczając się do sprawowania pieczy nad kawiarnią.

Wtedy też Mela i Fela, która wreszcie miała trochę czasu dla siebie, nawiązały relacje prawdziwie siostrzane.

Mela wciąż mieszkała ze Stefkiem u moich Dziadków, gdzie czuła się coraz gorzej. Sytuacja lokalowa nie była może tragiczna  – w końcu 10 osób w pięciu, choćby i przechodnich, pokojach dawało się rozlokować - jednak prawdziwym problemem była niestety moja Babcia, która łagodnie mówiąc miała trudny charakter. Mimo, że sama ciężko pracowała w niekoniecznie eleganckich miejscach, bo będąc zaledwie po przedwojennym kursie dla pań domu, nie miała przygotowania do żadnego zawodu, nie umiała jakoś uszanować innych pracujących, czując się zawsze ponad nimi. Mela dla niej wciąż pozostawała ubogą krewną, kimś kim można się w nieskończoność wysługiwać. Ponadto Babcia nie przepadała za dziećmi, z własnych hołubiąc jedynie pierworodnego syna, więc fanaberię Meli, która wzięła sobie na barki cudze dziecko kwitowała słowami „Głupota i tyle”. Do tego wszystkiego Babcia należała do osób, które zawsze muszą mieć ostatnie słowo, a z takimi wytrzymać w jednym domu jest na ogół niełatwo.

Fela, goszcząc któregoś razu u  siostry i braci (wszak mieszkało ich dwóch w owym lokalu), miała okazję być świadkiem nielekkiego charakterku mojej Babci. A że sama charakterek miała wyćwiczony – wszak praca w kawiarni wymaga asertywności – w którymś momencie podniosła się z krzesła i rzekła do Meli:

- Moja droga, pakuj siebie i Stefka, przeprowadzacie się do mnie. Tu atmosfera cokolwiek za gęsta, jak na małe dziecko.  

Jak powiedziała, tak i się stało, tego samego jeszcze wieczora Mela wraz ze Stefkiem stali się kolejnymi lokatorami kamienicy przy ulicy wówczas jeszcze Warszawskiej. Fela mająca głowę na karku załatwiła też rychło, z pomocą mojego Dziadka – radcy, prawne kwestie związane ze Stefkiem, uzyskując dla Meli prawo do opieki nad nim, o czym Mela w ogóle nie pomyślała, bo dawniej nie robiono takich ceregieli.

Zwolnione przez Melę miejsce po kilku dniach zajął inny brat Dziadka – ów kolejarz, skądinąd zatwardziały kawaler, dzięki czemu poznał mieszkającą tamże daleką kuzynkę Babci, z którą po niemal 10 latach mocno niezdecydowanego narzeczeństwa wreszcie się ożenił.

Mela w nowym domu zrobiła to, co potrafiła najlepiej – porządnie się nim zajęła, co było wybawieniem dla Duni i Feli, bo wobec ciężkiej choroby Heleny, która wcześniej spełniała rolę majordomusa, dom zaczął wyraźnie podupadać.   

Dunia i Fela mogły się więc bez przeszkód nareszcie zająć kawiarnią, która powoli na powrót stawała się miejscem tętniącym życiem. Zajmowały się nią tak, jak przed wojną, uczciwie i rzetelnie, starając się wszystko opłacać na czas, osiągać jak najlepsze zyski i ze wszystkich sił dbać o dawną atmosferę. Były więc zawsze uśmiechnięte i przemiłe, a zgodnie z przedwojenną tradycją, ten i ów stały klient mógł zawsze liczyć na czekoladkę ekstra dodaną do ciastka, albo jakiś rabacik, czy darmowy kieliszeczek likieru, czyli wszystko to, co dziś pewnie nazwalibyśmy „promocją” . Żadnej z nich niestety nie przyszło do głowy, że za swą staranność, uprzejmość i pracowitość zostaną wkrótce srodze ukarane, bo też żadna z nich nie przywiązywała wagi do czegoś tak abstrakcyjnego jak… domiar[1].

 

Ciąg dalszy raczej niestety nastąpi, inaczej się nie uwolnię ;)



[1] Domiar – podatek uznaniowy, nakładany autorytatywnie na podatnika przez urząd skarbowy. Oficjalnie wprowadzono go w PRL po II wojnie światowej. Był narzędziem władz socjalistycznych pozwalającym na wymuszanie dodatkowych, czasami niezwykle wysokich opłat od prywatnych przedsiębiorców, ponad opłaty wynikające z ksiąg handlowych i przepisów. Teoretycznie domiar naliczano, gdy stwierdzono nieprawidłowo prowadzoną księgowość firmy, ukrywającą dochody, lub zawyżającą koszty, w praktyce było to narzędzie do niszczenia tzw. "prywatnej inicjatywy".


 

Komentarze obraźliwe usuwam. Banuję chamów, klony i trolle bez względu na opcję, z której są. UWAGA NIE MAM KONT NA FACEBOOKU I NK Jakakolwiek wiadomość stamtąd, rzekomo ode mnie - nie jest ode mnie

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (16)

Inne tematy w dziale Rozmaitości