Pozycja Grzegorza Schetyny w dolnośląskiej Platformie wydawała się nienaruszalna. Były marszałek Sejmu i wicepremier przez dwie kadencje żelazną ręką władał regionalnymi strukturami partii. Czy przegrane wybory na szefa dolnośląskiej PO staną się punktem kulminacyjnym upadku człowieka, który jeszcze niedawno walczył o ewentualną schedę po Donaldzie Tusku?
Kiedy Jacek Protasiewicz ogłaszał swój start w wyborach na szefa PO na Dolnym Śląsku, pewne wydawały się dwie rzeczy. Po pierwsze, że faworytem w tych wyborach jest dotychczasowy przewodniczący PO w województwie, Grzegorz Schetyna, sprawiający wrażenie udzielnego władcy regionu. Po drugie, że Protasiewicz nie ma wystarczających wpływów, aby samodzielnie wystąpić przeciwko numerowi dwa w PO. Oznaczało to, że musiał dostać zapewnienia wsparcia z samej górypartyjnej hierarchii. I nikt nie miał wątpliwości, że te wybory to będzie bój o jeden z ostatnich bastionów, w których trzymała się jeszcze frakcja Schetyny.
Na starcie lokalnej kampanii dawałem Protasiewiczowi nie więcej niż 20% poparcia wśród delegatów na dolnosląski zjazd. Jeszcze dziś, przed samymi wyborami, byłbym w stanie mówić nie o miażdżącym, ale jednak wyraźnym zwycięstwie Schetyny. Słowa jego konkurenta o przynajmniej 60 procentach głosów, na jakie liczył, traktowałbym w charakterze politycznej fantastyki.
Pozycja Schetyny w regionie wydawała się wystarczająco mocna, aby odeprzeć szturm ludzi Tuska na jego szańce. Były wicepremier trzymał w swoich rekach silne karty. Od lat mówiło się o siatce nieformalnych powiązań, jakie budował Schetyna za pomocą przeróżnych beneficjów, obietnic i układów towarzyskich. Ponadto według analiz wrocławskich mediów wśród zwolenników Schetyny znajdowała się większość wrocławskich i dolnośląskich parlamentarzystów i spora grupa samorzadowców.
Podstawowym atutem Protasiewicza było niewyartykułowane, lecz oczywiste dla wszystkich, poparcie ze strony Tuska. Nie ma wątpliwości, że wszystko, od startu Protasiewicza aż do jego zwycięstwa, działa na korzyść, a nawet według planu premiera. Niepokoić mogła frakcję Tuska niewystarczająco silna pozycja kontrkandydata Schetyny. Jacek Protasiewicz jest popularny na Dolnym Śląsku i rozpoznawalny w kraju, wydaje się osobą dość rzeczową, ale w partyjnych rozgrywkach wydawał się zawodnikiem o wiele lżejszej wagi niż Schetyna. Niezagrożona pozycja we wrocławskim miejskim kole PO działała na jego korzyśc, ale fakt, że jest europosłem pozwalał przypuszczać, że jego kampania będzie niemarawa i przepadnie z kretesem. Nie wiadomo też było, jak na jego szanse wpłynąć mogą koszachty z Rafałem Dutkiewiczem i jego samorządowym ruchem. Protasiewicz wprost zadeklarował bowiem, iż PO powinna w wyborach samorzadowych poprzeć obecnego prezydenta Wrocławia, a w sejmiku wojewódzkim utworzyć koalicję z jego ugrupowaniem. Przeciwnicy europosła mówili wprost, że byłaby to tchórzowska kapitulacja i przyznanie się do braku powaznego kandydata na prezydenta miasta.
Jeszcze dziś wśród schetynowców panowała prawie stuprocentowa pewność, że Schetyna te wybory wygra w cuglach, a Donald Tusk będzie musiał odpuścić sobie polowanie na wewnetrzny ruch oporu.
A jednak. Niemożliwe stało się możliwe. Schetyna przegrał, zdobywając ostatecznie 194 głosy delegatów wobec 206 głosów Protasiewicza (w pierwszym glosowaniu padł wynik 199:200).
Wydaje się, że rozstrzygającym było ciche poparcie, jakiego udzielił Protasiewiczowi Bogdan Zdrojewski, najpopularniejszy we Wrocławiu, a zapewne i w województwie, polityk PO i prawdziwa szara eminencja jej wrocławskich struktur. Tak należy chyba odczytywać jego propozycję, że mógłby objąć stanowisko szefa dolnośląskiej Platformy, jeżeli obaj kandydaci się wycofają.
Pytanie, które się dziś pojawia to: czy Grzegorz Schetyna podzieli los niegdysiejszych liderów Platformy Obywatelskiej, ktorych Tusk bezwzględnie wycinał z partii i odsyłał na margines polskiej polityki? Można się zastanawiać, czy pozbawiony konieczności trzymania w garści regionu, Schetyna, nie będzie, paradoksalnie, trudniejszym rywalem. Przyparty do muru i pozbawiony ostatniej, naprawdę liczącej się partyjnej funkcji, może podjąć kroki, na jakie nie pozwoliłby sobie w poprzedniej sytuacji. Czy niemający nic do stracenia były marszałek jest w stanie odegrać się na premierze?
To bardzo wątpliwe. Wydaje się wręcz oczywistym, że frakcję Schetyny, już wczesniej przetrzebioną personalnymi gierkami Tuska, czeka powolny uwiąd z dala od partyjnych i publicznych urzędów albo też gwałtowne rozbicie przez ludzi Tuska. Na chwilę obecną jedyną szansą schetynowców na ocalenie jakichkolwiek wpływów w PO, są jutrzejsze wybory w Wielkopolsce, gdzie stan posiadania spróbuje utrzymać Rafał Grupiński i, o ile pojawi się kontrkandydat, na Mazowszu, gdzie kandyduje Andrzej Halicki. Pytanie tylko, czy ich zwycięstwa nie odwleką tylko politycznej egzekucji, która zbliża się nieuchronnie po porażce ich lidera na jego własnym terenie. I czy stronnicy wicepremiera nie zostawią go dla uchronienia się przed zemstą ze strony wszechwładnego przewodniczącego.
Jedno jest pewne. Przegrane przez Schetynę wybory to najlepsza dla Donalda Tuska okazja, aby, po Jarosławie Gowinie, pozbyć się kolejnego, dużo ważniejszego, konkurenta. Schetyna przegrał wprawdzie minimalnie i, choć dysponuje sporym poparciem wśród szeregowych działaczy w województwie, to dziś realne narzędzia władzy w partii mają jego przeciwnicy. Tusk zapewne spróbuje więc ostatecznie załatwić porachunki ze byłym towarzyszem, póki opór zszokowanych stronników byłego marszałka nie okrzepnie. A wtedy Schetyna dołączy do zacnego grona, jakie tworzą Rokita, Gilowska, Piskorski czy Olechowski. Grona tych, których jedyny wódz skreślił już ze swojej krótkiej listy...
Konserwatysta. Miłośnik literatury - od Tolkiena przez Herberta do Hugo. Z zamiłowania historyk, a jak na razie student prawa :)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka