Wywaliłam ostatnio na makulaturę wszystkie książki telefoniczne – zawalały tylko miejsce, a zgooglowanie żądanego numeru zajmuje dziś przecież dużo mniej czasu niż wertowanie opasłego tomiska.
Internetowe zakładki, ktόre dawniej tak namiętnie kolekcjonowałam, też są już zbędne – gdy coś mi potrzebne, to pod żądany adres dużo szybciej docieram z Googlem, niż przeszukując swoje zabałaganione „ulubione”.
Tego lata, będąc przez chwilę w Warszawie prόbowałam się spotkaċ ze starym znajomym. Wyłgał się, że go nie będzie. Skąd wiem, że łgał? Z Googla.
W gmailowej (czyli googlowej) skrzynce mailowej mieści się całe moje życie – telefony, adresy, nazwiska, mysli, dokumenty, daty i zdarzenia. Właściwie całymi tygodniami potrafię nie braċ do rąk długopisu – wszystko jest w gmailu. Jarzycie już trochę o co chodzi z tym Wielkim Bratem?
Ale Google nie dlatego jest Wielkim Bratem 2.0, że korzystam zeń tuzin razy na godzinę.
Ani nawet nie dlatego, że owinął sobie nas – poczciwych zjadaczy internetu -- wokόł palca i prawie wszystko o nas już wie (piszesz do kogoś intymny list, a algorytm Googla wszystkie drzace zdania bez wahania rozbiera na czynniki pierwsze i serwuje na marginesie reklamy prezerwatyw!).
Ale Wielki Brat owija wokόł palca– bardzo skutecznie – znacznie większych i potężniejszych graczy i wyjadaczy. W ubiegłym miesiącu New York Times, największa internetowa gazeta w Stanach, zrezygnowała z pobierania opłat za dostęp do zawartości online. Z wyjątkiem dziennika Wall Street Journal (ale to produkt zupełnie specyficzny) NYT był ostatnią liczącą się na amerykańskim rynku gazetą, ktόra to robiła. Doszli jednak do wniosku, że gra nie warta świeczki.
Co ma do tego Wielki Brat?
A no ma – całkiem sporo. Polecam mόj artykuł w bieżącym wydaniu miesięcznika Press -- "Siec za darmo, czy Google okaze sie grabarzem platnego internetu?" (niestety nie mogę zamieściċ linku, bo Press i „medialny rynek” w Polsce jeszcze do takich amerykańskich rozwiązań nie dojrzał :>). Trochę w nim dokładniej prόbuje wytłumaczyċ co dokładnie. I jakie były kulisy tej decyzji oraz co z niej wynika (w artykule jest trochę $, cyferek i %, na poparcie tych wywodόw) .
Niemal w tym samym czasie, trochę – jak rozumiem – zrewolucjonizowała swoje archiwa Rzeczpospolita i zdajsie, że już wkrόtce znacznie więcej będzie z nich można za darmo wyciągaċ (może nawet te pupy, ktόrych dwa tygodnie temu nie mogłam podłączyċ do swojego postu tutaj?). I z New York Timesa i z Rzepy oczywiście bardzo się ucieszyłam.
W przypadku tego pierwszego, miałam niby prenumeratę, więc może ktoś powiedzieċ, że co za rόżnica. . NO ALE przecież BLOG!!! Będę teraz do woli mogła Wam donosiċ o jajcarskich komentarzach Maureen Dowd (ma bardzo cięty język, świetne poczucie humoru i zdolnośċ docierania do sedna w dwa zdania; na dodatek – podobnie jak niżej podpisana – jest ruda!) albo Thomasa Friedmana (jego akurat lubię mniej, tym nie mniej, zazwyczaj gdy coś napisze, to jest o czym donosiċ). Nie będziecie wiec musieli lizaċ lodόw przez szybę!
No i tu dochodzimy wreszcie do BARDZO ZALEGŁEGO JUŻ KONKURSU, ktόry oglosiłam (i wbrew obietnicom, porzucilam na dłuższą chwilę) dwa czy trzy tygodnie temu. Pytałam, skąd się wzięło słowo blog. Jako jedyny odpowiedział Danz – całkiem ciepło, choċ nie na 100% (zakładałam możliwośċ przyznania nagrόd – Danzowi jak najbardziej się jakaś należy, więc niech zgłasza dezyderaty :>)
Otόż blog pochodzi od wyrażnia „web log”. Log to zapis – tak jak w czarnej skrzynce, albo w dzienniku pokładowym; systematyczna i rzetelna rejestracja, kronika tego wszystkiego co dzieje się, w tym wypadku nie na pokładzie tylko w sieci właśnie. Tak, od tego właśnie cała blogomania się zaczęła -- od zbierania, kolekcjonowania i rejestrowania ciekawych linkόw i dzielenia się nimi z innymi. Tak właśnie tworzy się nomen omen SIEĊ. A potem ktoś dla żartu zrobił z tego „we blog” i tak już zostało.
Błąkając się tu czasem po Salonie zauważam, że linkόw – odsyłaczy do innych postόw, blogόw, tekstόw czy źrόdeł – jest stosunkowo niewiele. Może trochę szkoda?
To nie sam Google sprawił, że New York Times musiał zburzyċ „płatny mur”. Blogerzy też mieli w tym swόj udział, calkiem niemaly!. „W sieci chodzi o konwersację” napisał na swoim blogu Buzz Machine, odnosząc się do decyzji New York Timesa, ceniony amerykański medioznawca Jeff Jarvis. Blokując dostęp do swoich treści online, dziennik sam strzelał sobie do własnej bramki, wykluczając się z dyskusji.
O ileż ciekawsza ta dyskusja czy konwersacja, jeśli rzeczywiście ma miejsce w SIECI!!!
A już na sam koniec, to gwoli uczciwości, trzeba dodaċ, że ta decyzja o zburzeniu płatnego mury przez NYT czy RZ, jakkolwiek mnie uradowała, nie jest tak do końca radosna. W każdym razie na dłuższą metę.
Dlaczego? Ano dlatego, ze na tym lez padole nie ma nic za darmo. Owe archiwa i komentarze, z ktorych mozemy teraz korzystac, nie sa wyjatkiem! Po prostu kto inny za nie placi. Reklamodawcy. Ci zas, jak nietrudno sie domyslic, nie sa altruistycznymi organizacjami non-profit...
Ciekawa jestem bardzo, czy macie jakieś przemyślenia na ten temat?
Życząc wszystkim UDANYCH wyborόw, odmeldowuje się pόki co.
Inne tematy w dziale Polityka