Rozpłakała się wczoraj czy nie? I czy to przystoi? Baryłka ropy kosztuje ponad sto dolarόw, ogromny krach na rynku kredytόw hipotecznych wisi na włosku, w kraju rośnie bezrobocie. Bliski (i dalszy) Wschod drzy w posadach, Irak wywrocony do gory nogami, Chinczycy trzymaja sie mocno. Ale najwyraźniej nie są to sprawy, ktόre dzis frapuja w New Hampshire amerykanskich pra-wyborcow. Nie mowiac o komentatorach.
Płakała czy nie płakała wczoraj przy sniadaniu w Cafe Esspresso w Portsmouth, NH kiedy okazało się, że w konkursie piękności ma coraz słabsze szanse? Osobiście na tym zdjęciu łez sie nie dopatrzyłam ( choċ rzeczywiście w nastroju pani Hillary była zdajsie średnim), ale media zgodnie zawyrokowały że wilgoċ na policzku była. Nie ma jak dobry headline.
No i doskonały temat do rozważań – czy były to łzy szczere i spontaniczne czy wyrachowane i wyinżynierowane przez jej „polityczną maszynę” (i.e. Marka Penna, arcy-mistrza spinu, o ktόrym obiecuje niebawem napisaċ)?
O łzach na łamach New York Times’a napisała dziś poważny komentarz jak najbardziej poważna feministka, Glora Steinem. Nad kandydackimi łzami – i to nie tylko kobiecymi – pochylił się rano internetowy dziennik Slate. Wykonał zresztą kawał solidnego historycznego researchu i doszedł do wniosku, że Hillary – nawet jeśli panią prezydent nie zostanie, wykonała już kawał poważnej roboty, bo dzięki niej, łzy kandydatom od tej pory już przystoją.
Na blogach i internetowych forach przez cały dzień toczyły się nieustające dyskusje. „Założę się, że i Barack Obama czasami płacze, pdobnie jak Bush oraz McCain. Jedyną osobą, ktόrej, jak podejrzewam, łzy są obce, jest Mitt Romney, choċ on najprawdopodobniej wynajął sobie jakiś bardzo utalentowanych ludzi, ktόrzy będą płakaċ za niego” napisała jedna z czytelniczek New York Timesa.
Zmiana czy doświadczenie – zastanawiali się (i przekonywali!) tymczasem wczoraj i dzis kandydaci w salach gimnastycznych oraz jadlodajniach New Hampshire. I kto ma wiecej tego ostatniego oraz wieksze szanse na zapewnienie pierwszego....
Kiedy tak wznosimy sie na coraz wyzsze stopnie semantyczno-wyborczej abstrakcji, chwilami nie jestem do końca pewna, gdzie żyję.
Z jednej strony, trudno oprzec sie wrazeniu, ze wszystko to jest po prostu jednym wielkim surrealistycznym cyrkiem, a ponure przedstawienie, za miliardy dolarόw, sprowadza się tak naprawde do wyboru między Pepsi a Coca-Colą (osobiście wolę Colę; w sprawie kandydatόw nie mam do końca zdania; zresztą nawet gdybym miała, to slodka tajemnica).
Z drugiej jednak strony, musze przyznac, ze jest w tym cos fascynujacego – w ludzkiej nedziei, tesknocie, zyczeniowym mysleniu (ze moze tym razem bedzie inaczej niz zawsze? ze moze ktorykolwiek z nich choc przez pol minuty przed zasnieciem wierzy w cos, co powiedzial? Ze nie zawsze ostatnie slowo nalezy do spin doktorow? Ze ma to jakiekolwiek znacznie?).
Granica miedzy idealizmem a naiwnoscia, zwlaszcza w polityce, jest czesto bardzo cienka. W tych dniach widac to w Ameryce chyba wyrazniej niz zazwyczaj.
Inne tematy w dziale Polityka