Wydawnictwo Nowy Świat Wydawnictwo Nowy Świat
276
BLOG

Teufel (gdański kryminał, cz. 3)

Wydawnictwo Nowy Świat Wydawnictwo Nowy Świat Kultura Obserwuj notkę 1

 Izabela Żukowska "Teufel" (3)


 

„Friedrich Karl”, „Gazelle”, „Magdeburg”, „Lubeck”, „Danzig”, wszystkie pełne chłopców walczących nie o swoją sprawę, tak oceniał to on, Franz Thiedke, komisarz policji z Freie Stadt Danzig, choć nigdy nie mówił tego głośno. Pomyślał o siostrzeńcu Horście, który zaraz na początku Wielkiej Wojny, pewnej zimnej listopadowej nocy zginął w ciemnych wodach Bałtyku u wybrzeży Kłajpedy, wyrwany z głębokiego snu wybuchem rosyjskiej miny, na którą wszedł jego krążownik „Friedrich Carl”. Cieszył się, że poza Horstem nie miał siostrzeńców, których musiałby opłakiwać po wielekroć, a sam akt poświęcenia i tak nie nabrałby sensu w obliczu końcowej klęski. Ich ciała Bałtyk pochłonąłby zapewne w czasie bitwy jutlandzkiej, koło Ostergarn, w Cieśninie Irbeńskiej albo na Wyspach Moonsundzkich. Cieszył się, że nie miał siostrzeńców, których teraz powoływaliby do wojska, bo przecież wszyscy oczekiwali już pierwszych wystrzałów, zastanawiając się tylko, skąd padną.

Czarny opel, którym kierował, dojechał do końcowej stacji linii tramwajowej numer dziesięć, minął staw młyński i skierował się w stronę nadmorskiego Kurhausu. Wjechał w żwirową alejkę i zaparkował na tyłach budynku z łamanym, pokrytym czerwoną dachówką dachem. W sierpniowym słońcu czarne deski szachulcowej konstrukcji ścian ostro odcinały się od świeżej bieli tynku. Wyłączył silnik, zamknął okno i wysiadł z samochodu. Dzień był ciepły i słoneczny, a budynek Kurhausu osłaniał od nadmorskiego wiatru. Od razu poczuł strużkę potu spływającą po skroni. Wyjął z kieszeni białą, wykrochmaloną jak suknie babki Geszkau chusteczkę, wytarł mokre czoło i włożył kapelusz.

– No, idziemy, panie Krupke – ponaglił zastępcę, choć ten wyprzedzał go o kilka kroków.

Okrążyli Kurhaus. Przed budynkiem stały stoliki dla wczasowiczów, ustawione w równych szeregach, ciągnących się aż do wejścia na molo. Przy kilku z nich siedzieli kuracjusze. Przed wejściem na molo w Glettkau było znacznie mniej plażowiczów niż w Zoppot, gdzie ciągnęło towarzystwo bardziej eleganckie i gotowe więcej zapłacić za to, co oferowało nadmorskie kąpielisko pana Haffnera. W wąskim przesmyku miedzy wydmami widać było morze, którego słony smak poczuł natychmiast na spieczonych wargach. Minęli rzędy stolików, które na morskim wietrze powiewały kraciastymi obrusami, wydymającymi się jak żagle na żaglówkach krążących po zatoce, i weszli na drewniany pomost. Molo w Glettkau było mniejsze niż to w Zoppot, nie wybiegało równie daleko w morze, ale jak tamto pozwalało na długie spacery ponad morskimi falami, na jego końcu zaś cumowały statki, które znudzonych plażowaniem zabierały do Zoppot i w drugą stronę do Brösen, na Westerplatte i do Danzig, wprost na Lange Brücke koło Żurawia. 

Z końca mola biegł w ich stronę ubrany w jasny, letni mundur schupowiec. Deski mola uginały się z głuchym dudnieniem pod jego ciężkimi krokami. 

– Panie komisarzu, melduje się unterwachtmeister Rudolf Schmidtke. – Zasalutował, sapiąc.

– Komisarz Franz Thiedtke, gdańska policja – mruknął Franz.

– Heil Hitler! – Wyprężył się szupowiec.

– Dobrze, dobrze! – Thiedtke machnął niedbale ręką. – Niech pan nas prowadzi do ciała. 

– To tam, na końcu mola. – Schupowiec otarł szybko pot spływający spod ozdobionego gdańskim herbem czaka i wskazał koniec pustego mola, na którym stali tylko dwaj chłopcy w jasnobrązowych koszulach, przepasanych koalicyjkami z delikatnie wyprawionej skóry. Z ich ubrań spływała woda, a materiał oklejał mocno opalone, młodzieńczo chude ciała. Gdy komisarz przechodził obok, chłopcy wyprostowali się przybierając postawę, której zapewne uczono ich w czasie wielogodzinnej musztry. Machnął ręką, jakby chciał odgonić natrętną muchę kręcącą się wokół jego kapelusza. Choć był przeciwny tej nazistowskiej maskaradzie rytuałów i patetycznych gestów, wiedział, że na ich jawne lekceważenie nie mógł sobie pozwolić. Kątem oka zauważył, że jego zastępca Krupke, jak zawsze sumienny w podkreślaniu swej partyjnej przynależności, gorliwie odpowiedział im należnym pozdrowieniem. 

Na końcu mola, w miejscu, w którym cumowały pasażerskie statki spacerowe gdańskiej floty, leżało ciało. Komisarz, Krupke i schupowiec Schmidtke, który ciągle ocierał nerwowo spływające spod czaka wąskie strużki potu, zatrzymali się tuż przy nim.

Ciało należało do młodej kobiety. Komisarz pochylił się nad zwłokami leżącymi nieruchomo w powoli powiększającej się kałuży wody i obejrzał je dokładnie, niczym naukowiec, który z chłodną kalkulacją bada przedmiot swego naukowego zainteresowania. Morska woda, której słony posmak ciągle czuł na wargach, kapała powoli ciężkimi kroplami ze strzępów białej letniej sukienki, a cienkie strużki znaczyły połyskliwą sieć na zsiniałej, przybierającej już zielonofioletowy odcień skórze. Pończochy zsunęły się z ud aż do nabrzmiałych kostek, w które wpijały się paski rozmokłych, pozbawionych koloru pantofli na niewysokim obcasie. Śliską skórę na nogach okrytych szarpaną wiatrem sukienką znaczyły liczne zadrapania i wybroczyny. Góra sukienki była rozdarta. Pod nią komisarz dostrzegł fragment jedwabnej halki obszytej koronką, spod której wysunęła się biała, młodzieńczo gładka pierś. Zwrócił uwagę na łańcuszek okręcony wokół zsiniałej szyi. Medalion, który był na nim zawieszony, leżał obok ciała na mokrych deskach mola. Na złotej kopercie dostrzegł delikatnie wygrawerowany herb Danzig. Innej biżuterii nie było.

Westchnął, odwracając lekko głowę, by złapać w płuca nieco świeżego, morskiego powietrza znad zatoki. Pracował w policji kryminalnej od czterdziestu lat. Za kilka dni, dokładnie 1 września, przechodził na wyczekiwaną emeryturę i miał nadzieję, że nie będzie już więcej oglądał ciał zmasakrowanych ofiar psychotycznych zabójców i rozkładających się szczątków zdesperowanych samobójców. Miał w swojej długiej karierze wiele rozwikłanych spraw, ale nigdy tak naprawdę nie przyzwyczaił się do widoku martwych ludzi.

Jeszcze raz wciągnął głęboko w płuca słonawe powietrze, jakby miało ono zabezpieczyć go przed unoszącym się nad ciałem mdlącym zapachem wilgotnej zgnilizny, i uniósł chustę, którą przykryto twarz denatki. Spuścił ją niemal natychmiast i w kieszeniach lnianej marynarki poszukał białej, wykrochmalonej chusteczki, którą zakrył usta i nos, gdy po raz kolejny wyciągnął rękę w stronę leżącego przed nim ciała. Chusta należąca do jednego z chłopców, którzy dostrzegli i wyłowili ciało z morza, wybrzuszała się i opadała, targana morskimi powiewami. Jeszcze raz uniósł ją i tym razem dłużej przyjrzał się twarzy, choć to, co z niej pozostało, nie mogło mu pomóc w zidentyfikowaniu zwłok leżących na deskach mola.

Długie, jasne włosy oblepiły głowę kobiety. Połowa jej twarzy była nabrzmiała i sinozielona. Druga, zwrócona w jego stronę, była rozcięta na wysokości policzka. Spomiędzy galaretowatej brei, którą przypominały postrzępione kawałki mięsa wystające spod fioletowo zabarwionej skóry, wyłaniały się pokryte zielonkawym nalotem zęby, nad rozcięciem trwało nieruchomo otwarte oko, które ze szklanym blaskiem wpatrywało się w niego.

 
Ciąg dalszy jutro

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura