Wydawnictwo Nowy Świat Wydawnictwo Nowy Świat
234
BLOG

Teufel (gdański kryminał, cz. 7)

Wydawnictwo Nowy Świat Wydawnictwo Nowy Świat Kultura Obserwuj notkę 0

Izabela Żukowska "Teufel" (7)


 

Teraz Lotte dobrze już wszystko rozumiała. Świat, w którym żyła, był jasny i usystematyzowany. Nie było w nim miejsca na relatywizm, który wyznawała Marianna. Dziś Lotte nie podzielałaby jej poglądów. Nie kiwałaby potakująco głową jak wówczas, gdy zafascynowana tą berlińską damą i jej światowym obyciem dawała ponieść się naiwnej, młodzieńczej fascynacji. Bo Marianna ze swoimi studiami w Berlinie i Wiedniu, nartami w Szwajcarii, znajomością francuskiego i angielskiego, z tą swoją naturalną lekkością, z którą wkraczała niczym księżniczka na sale balowe pełne poddanych czekających na jedno tylko skinienie jej delikatnego paluszka, by móc natychmiast oddać za nią życie, ta Marianna była kobietą światową, pozbawioną kompleksów związanych z własną osobą i bez uprzedzeń traktującą ludzi, którzy ją sobą zainteresowali. Była pewna siebie i swoich racji. Tymczasem Lotte w istocie pozostała zamknięta między Karpfenseigen, gdzie w zawilgoconym domku z hanzeatyckim szczytem osadzonym na ukośnym dachu, z widokiem na leniwe ujście Radaune przyszła na świat i spędziła najwcześniejsze lata życia, a zaułkiem Schusterhof, gdzie dorastała w mieszkaniu na pierwszym piętrze szachulcowej kamienicy pofalowanej upływem czasu niczym morze w burzowy dzień. Kiedy Lotte pracowała dla Marianny, wstydziła się tego zaułka z zaniedbanym podwórkiem, które zimą przypominało rozmokłe bagnisko, latem zaś z wysuszonego klepiska wzbijały się tu obłoki piaskowego pyłu, osiadające na oknach mieszkania na pierwszym piętrze, które zajmowała z rodzicami i starszym bratem Rudim. Lotte wstydziła się matki i wstydziła się ojca, wstydziła się przed Marianną swego pochodzenia i braków w edukacji, choć zanim poznała Mariannę, nigdy nie czuła się gorsza od kogokolwiek.

Matka Lotte, Liselotte z domu Guttke, odkąd Lotte miała cztery lata, aż do dnia swojego wypadku na Holzgasse pracowała w sklepie rzeźnickim Erwina Thiela przy Vorstädtischer Graben 63, kilka kroków od zaułka Schusterhof. Pan Thiel był niewysokim mężczyzną o łagodnym obliczu i brzuchu zaokrąglonym od nadmiernego spożywania gorących Thüringer Bratwürstl popijanych zawsze dużą ilością gdańskiego piwa. Jego twarz zdobiły starannie wypomadowane wąsy, które intrygowały Lotte od dnia, gdy matka rozpoczęła u niego pracę. Erwin Thiel nie lubił, by coś odrywało od pracy jego piętnastu pracowników ubranych zawsze w białe, wykrochmalone kitle, które, gdyby nie połówki rozpłatanych świń wiszące na hakach w oknie wystawowym i wielkie połcie boczku ułożone na ladzie w jego wnętrzu, prowadziłyby do skojarzenia ze sterylnym laboratorium naukowym, w którym piętnastu pracowników pana Thiela miałoby dokonać odkryć zmieniających oblicze tego świata. Kiedy Lotte odwiedzała czasem matkę w tym rzeźnickim laboratorium, pan Thiel marszczył czoło i udając niezadowolenie, wyganiał ją na ulicę. W istocie nie potrafił być jednak naprawdę zły i popychając Lotte do wyjścia, wciskał jej w dłoń kawałek suchej kiełbasy albo pachnącej pasztetowej, którą zjadała w drodze do domu. Czasem, kiedy nie miała ochoty na jedzenie, kładła kiełbasę na kuchennym stole i mówiła Rudiemu, że to od pana Thiela specjalnie dla niego. Rudi, który był od niej starszy o trzy lata, szybko zaczął zarabiać jako roznosiciel „Danziger Zeitung”. Redakcja gazety, która dorobiła się dwóch wydań dziennie, mieściła się niedaleko zaułka Schusterhof przy Ketterhagergasse 4 i Rudi roznosił gazety po lekcjach w szkole przy Winterplatz. Po tym, gdy matka miała wypadek i nie mogła już chodzić każdego ranka do sklepu rzeźnickiego, pan Thiel zatrudnił Lotte, by pomagała mu w prowadzeniu sklepu. Pan Thiel chciał w ten sposób pomóc rodzinie Meier, ale Lotte nie lubiła wspominać tamtego czasu.

Wstydziła się przed Marianną także i tego, co robił i kim był jej ojciec Georg, zanim wstąpił do partii. Bo partia dała mu nowe życie i z Georga Meiera uczyniła zupełnie innego człowieka. Tego nowego ojca Lotte nie musiała się już wstydzić, ale mimo to nie mówiła Mariannie, co robił w SA, bo Marianna nie lubiła hitlerowców i bardzo denerwowała się, kiedy w trzydziestym czwartym wygrali wybory do gdańskiego senatu. 

Gdy Lotte była mała, Georg Meier każdego dnia wczesnym rankiem (kiedy ona, śpiąc jeszcze w najlepsze, przewracała się z boku na bok) wychodził do pracy, zimą stawiając kołnierz, by ochronić się przed lodowatym wiatrem znad Motlau, latem zaś osłaniając ogorzałe od słońca ciało, by wieczorem matka nie musiała wcierać w spalone plamy skóry chłodnego kremu nivea. Ojciec Lotte połowę swego życia był sztauerem w porcie na Motlau i całe dnie spędzał, rozładowując i załadowując skrzynki z rybami, ciężkie beczki i bezkształtne jutowe worki przypływające do Danzig statkami z najbardziej odległych zakątków świata, a które Lotte znała z lekcji geografii u pana Stolpego. Jako dziecko Lotte najbardziej lubiła z Grüne Brücke obserwować tętniącą życiem Motlau. Tramwaje linii 3 i 4 przejeżdżające za jej plecami dzwoniły wesoło, podskakując na szynach w miejscu, gdzie w torach można było zauważyć niedużą przerwę, małe pęknięcie, które fascynowało okoliczne dzieciaki. Lotte szybko dowiedziała się, że tę przerwę zrobiono specjalnie, by można było unieść przepołowioną ulicę nad Motlau, bo most, po którym biegły tory, był zwodzony i kilka razy dziennie jego jezdnia unosiła się tak, by między jego przęsłami mogły przepłynąć statki. Po Motlau pływały bowiem nie tylko barki, kutry i małe parowce, ale i całkiem duże statki, które mogły wpłynąć na rzekę. Ale musiały czekać, by Grüne Brücke uniósł się z chrobotem lin i łańcuchów naciąganych precyzyjnym systemem kół i dźwigni zainstalowanych po jego obu stronach. Lotte lubiła patrzeć, jak jezdnia powoli zaczyna się unosić, coraz wyżej i wyżej, by w końcu zamienić się w pionową ścianę z torami tramwajowymi przyszpilonymi do bruku tak samo, jak do zielonego sukna przyszpilono umarłe motyle na zawsze pogrzebane w szklanej gablocie, która wisiała na ścianie klasy pana Stolpego. Kiedy chrobot stalowych lin ustawał i wokół robiło się zupełnie cicho, między przęsłami mostu przesuwał się żelazny kadłub statku przepływającego tak blisko, że Lotte miała ochotę wyciągnąć rękę i uścisnąć dłoń marynarzom stojącym na pokładzie. Nigdy tego, rzecz jasna, nie zrobiła, ale zawsze w napięciu śledziła płynący najpierw płaskodenny holownik z dwoma kołami ratunkowymi zawieszonymi na drewnianej nadbudówce, a dalej za nim uwiązany napiętymi linami na wpół bezwładny statek, który przetaczał się jak wielka beczka między tymi uniesionymi pionowo brukowanymi ulicami tworzącymi jezdnię Grüne Brücke. Na Lange Brücke koło Żurawia znajdowała się przystań gdańskiej floty, gdzie przypływały statki z Weichselmünde, Neufahrwasser i Zoppot, latem pełne spragnionych słońca plażowiczów. Przy nabrzeżach cumowały barki i statki, czasem ustawione burta w burtę jedno obok drugiego, tak że sztauerzy, niosąc na plecach beczki i worki, musieli przechodzić przez pokład wszystkich kolejnych, przemierzając chybotliwe trapy przerzucone między kolejnymi burtami. Kiedy Lotte była małą dziewczynką, zazdrościła dzieciakom, które mieszkały na barkach, wyobrażając sobie, że ich życie pełne było niesamowitych przygód, spędzane co dzień w innym miejscu, bez szkoły i nudnej panny Kupfler.

 
Ciąg dalszy pojutrze

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura