Wydawnictwo Nowy Świat Wydawnictwo Nowy Świat
217
BLOG

Teufel (gdański kryminał, cz. 8)

Wydawnictwo Nowy Świat Wydawnictwo Nowy Świat Kultura Obserwuj notkę 0

Izabela Żukowska "Teufel" (8)


 

Czasami na Motlau pracowała pogłębiarka i Lotte z fascynacją przyglądała się mechanicznej taśmie, po której przesuwały się półokrągłe zbiorniki, przypominające jej gigantyczne filiżanki z zastawy, którą matka wystawiała na stół, gdy przychodziły sąsiadki. To one wynosiły na szczyt wydobyty z dna piasek, który spadał w niewidoczną otchłań na rufie tej dziwacznej, pływającej koparki.

W piątki i soboty, kiedy z Bohnsack przypływały kutry rybackie, na nabrzeżu od samej Häkertor aż do Fischbrücke z jego drewnianymi pawilonami unoszącymi się na palach wzdłuż nabrzeża, położonego nieco w głębi Fischmarkt, i nawet dalej do Am brausenden Wasser ustawiały się grube przekupki w kapeluszach zawiązanych pod brodą, by nie zwiał ich wiatr znad Motlau, a nawet znad morza, i głośno zachwalały tłuste śledzie, makrele, dorsze i węgorze, które wypełniały ustawione na drewnianych ławach skrzynki, beczki i cebrzyki malowane na niebiesko, co, jak twierdził Georg Meier, miało sprawić, by towar lepiej się prezentował.

– Scheene Flinderchen, Madamchen! Frische Pomuchel!* – wołały do robiących zakupy nad Motlau mieszkanek Danzig, które oglądały złowione w Bałtyku ryby srebrzące się jak woda w przepływającej u ich stóp rzece, kręciły głowami niezadowolone, że towar nienajlepszy, podchodziły do kolejnych ulicznych lad, na których wystawiono pełne równo ułożonych dorszy i fląder skrzynki, znowu kręciły głowami, zaglądały do beczek, wskazywały palcami sztuki, które zasługiwały na ich zainteresowanie, przekupki zachwalały, one znowu nie były zadowolone, i tak to trwało, aż w końcu obie strony dochodziły do porozumienia i zawinięte we wczorajsze gazety ryby wędrowały na Kassubisher Markt i Karenwall, Altstädtischer Graben i Brotbänkergasse, a nawet dalej do Langfuhr i Brösen. 

Na Motlau zawsze panował ruch i gwar, nawet kiedy przychodziła zima. Choć Lotte pamiętała, jak pewnego ranka 1929 roku wszystko ucichło. 

W nocy przyszedł mróz, który skuł lodem całą Motlau, tak że dzieciaki mogły biegać po rzece z Lange Brücke na Speicherinsel i z powrotem. Podobno znaleźli się wówczas śmiałkowie, którzy omijając miejsca, gdzie lód stawał się cieńszy, dotarli aż na odległy Hel. To tamtej zimy ojciec Lotte po raz pierwszy, zamiast pracować w porcie, rozbijał lód na ulicach Danzig. Inaczej nie dostałby Stempelgeld*, a bez tych pieniędzy nawet guldeny, które przynosił Rudi, nie utrzymałyby rodziny Meier. Tamtej zimy ojciec Lotte przyniósł też pierwszy egzemplarz Mein Kampf.

Nad Motlau Lotte spędziła najszczęśliwsze chwile swojego dzieciństwa. I tutaj – choć ani rodzice, ani Rudi nie mieszkali już w zaułku Schusterhof, Liselotte nie pracowała u Erwina Thiela, a Georg w porcie przy rozładunku – Lotte powracała jako dorosła kobieta. To z tego samego miejsca na Grüne Brücke, z którego przyglądała się kiedyś pracy ojca, obserwowała przelot Grafa Zeppelina, gdy sunął bezszelestnie po lipcowym gdańskim niebie, choć mówiono, że najlepiej będzie wspiąć się na ratuszową wieżę, by go dobrze obejrzeć. Nigdy stąd tak naprawdę nie odeszła i teraz była z tego dumna.

A gdzie była wtedy Marianna Walewicz? W antykwariacie ojca na Jopengasse, gdzie zaglądali bogaci kolekcjonerzy delikatnych figurek z porcelany, czy w domu towarowym braci Freynmann, gdzie mierzyła kolejną sukienkę uszytą według paryskich modeli przez najlepszych gdańskich krawców? A może po prostu nudziła się w mieszkaniu przy Breitgasse i, zamiast uczyć się francuskich słówek, obserwowała eleganckich klientów sklepu jubilerskiego z naprzeciwka?

– Czy ta Marianna Walewicz była wrogiem narodowego socjalizmu? Panno Lotte! – Znad ciemnych wód Motlau, z pełnego przechodniów Grüne Brücke, dzwonkami zawiadamiającego o zbliżającym się statku, którego wysokie burty przesuną się zaraz wzdłuż jego rozpłatanej jezdni, Lotte wróciła nagle na oświetloną południowym słońcem równinę łączącą Glettkau i Oliwę. 

Znowu siedziała w eleganckim mercedesie obok Obersturmführera von Moltke, który powtórzył swoje pytanie.

– Marianna? – Przez chwilę Lotte zdawała się nie rozumieć jego słów. – Ona przyjaźniła się i z Niemcami, i z Polakami.

– Podejrzane w dzisiejszych czasach. I jest pani absolutnie przekonana, że tam na molo to była ona?

– Tak. Ona nigdy nie zdejmowała tego medalionu. Nie mogłaby się z nim rozstać. Nie ze zdjęciem matki w środku. Jestem o tym przekonana.

Tak, tego Lotte mogła być całkowicie pewna. Marianna kochała matkę bardziej niż kogokolwiek na świecie. Porzucona przez nią jako małe, spowite w falbanki i uzurpujące sobie prawo do zawładnięcia całym rodzicielskim życiem dziecko, miała w sobie nigdy niezaspokojoną potrzebę matczynej miłości. Odrzucona, poszukiwała akceptacji. Dlatego zawsze musiała na sobie skupiać uwagę wszystkich, zachwycać i błyszczeć w każdej, nawet niewartej tego sytuacji. Matka zaś, wybrawszy ułudę życia sztuką w weimarskim Berlinie, urosła w jej oczach do rangi niedościgłego wzoru, uosobienia niczym nieskrępowanej wolności.

„Ona musiała zostawić to filisterskie miasto – mawiała Marianna, myśląc o Soni Walewicz. – Musiała porzucić to prowincjonalne myślenie, w którym dobrze odkarmiony bobas i sprawne zarządzanie służbą są sprawdzianem kobiecej przydatności.”

Lotte nie dowiedziała się nigdy, jaką dziedziną sztuki zajęła się w Berlinie Sonia Walewicz.

 

Ciąg dalszy w poniedziałek

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura