J. G.: Myślę, że tak można to ująć. Echem powraca temat z lat 90., czyli stosunkowo silne poparcie zakładowych liderów „Solidarności” dla gospodarki rynkowej i prywatyzacji. Przypomnę, że związek szczycił się tym, iż pomógł stworzyć model organizacji pracodawców na początku III RP. „Solidarność” wspierała rodzące się organizacje biznesu w kwestii prawnego uregulowania odpisów podatkowych. Strona związkowa chciała mieć zorganizowanego partnera po drugiej stronie stosunków pracy.
Można zapytać, jak pracodawcy odwdzięczyli się związkowcom… Albo szerzej: jak pracodawcy dziś traktują związki zawodowe?
J. G.: Przez długi czas środowisko prywatnych przedsiębiorców w Polsce składało się z ludzi, którzy byli wychodźcami z dużych przedsiębiorstw państwowych. To byli zwykle zastępcy dyrektorów, szefowie działów, kierownicy produkcji. Często opuszczali też państwowe firmy w wyniku konfliktów ze związkami zawodowymi, w bardzo wczesnych latach 90. związki robiły obrachunek z nomenklaturą gospodarczą i przy pomocy samorządów pracowniczych doprowadzały do nowych wyborów dyrekcji. Prowadząc konkursy na stanowisko dyrektora, związki stawiały często warunek: jeśli modernizacja firmy – to nie kosztem zwalniania pracowników. Spowodowało to, że w początkach kształtowania nowej polskiej klasy przedsiębiorców była ona nastawiona mocno antyzwiązkowo. Ten świat bardzo się zmienił, nomenklaturowi przedsiębiorcy niższego szczebla w większości już odeszli z czynnego biznesu.
Wbrew oczekiwaniom stosunkowo wielu (18,9% ankietowanych) przedsiębiorców prywatnych uznało, że związki powinny działać we wszystkich przedsiębiorstwach, niezależnie od formy własności, 25,7% z nich mówiło, że tylko w publicznych, jedynie co trzeci przedsiębiorca deklarował, że związki w ogóle nie powinny działać w firmach (34,9%). Co ciekawe, właściciele zakładów o bardzo złej sytuacji częściej widzieli potrzebę działania związków zawodowych niż w tych o dobrej sytuacji. Może to być sygnał, że przy kiepskiej kondycji firm szwankuje komunikacja z pracownikami i wówczas okazuje się, iż mediacja związkowa byłaby przydatna.
A Pan jest za tym, żeby związki zawodowe działały także w prywatnych firmach?
J. G.: Zdecydowanie tak. Tyle że w zakładzie pracy powinien obowiązywać system amerykański lub zasada wspólnej reprezentacji. W pierwszym przypadku załoga głosuje, czy chce, żeby były związki. Jeśli tak, to musi przegłosować, który związek będzie reprezentował jej interesy. Naprzeciw pracodawcy staje reprezentant akceptowany przez większość załogi. W drugim wiele związków wyłania wspólny komitet dla reprezentacji interesu załogi wobec pracodawcy. W Kompanii Piwowarskiej było tak, że kilkanaście związków działających w firmie stworzyło jedną reprezentację. Był to warunek sine qua non, żeby polskie związki mogły uczestniczyć w Europejskiej Radzie Zakładowej.
Dziś coraz częściej odbieramy sygnały z zaplecza Platformy Obywatelskiej, że związki w ogóle trzeba wyprowadzić z zakładów pracy.
J. G.: Związki wymagają zmian, o czym od lat mówią także związkowcy. Problem jednak nie polega na rozważaniu zasadności poszczególnych propozycji – czy powinny być na terenie zakładu pracy czy poza nim, w jakim trybie zbierać składki, czy mają je współfinansować pracodawcy itd. Pytanie brzmi: czy powinny istnieć silne, reprezentatywne związki zawodowe, czy też należy je zmarginalizować. Odnoszę wrażenie, że obecny spór dotyczy tego dylematu, zaś projektodawcy wybierają drugi człon alternatywy – chcą związki zmarginalizować. Wówczas trzeba się liczyć z powstawaniem reprezentacji pracowniczych ad hoc, wyłanianych w trakcie konfliktów, zazwyczaj radykalnych i programowo sztywnych.
Moim zdaniem należy głęboko przemyśleć sposób funkcjonowania związków. Sądzę, że znakomitą rzecz zrobił w Anglii Tony Blair, nadając im ważne funkcje edukacyjne. To nie było łatwe, bo takie rozwiązania zawsze naruszają ustabilizowaną siatkę interesów. W Polsce również trzeba związki przekształcać, szczególnie że już do historii należy świat wielkich fabryk, wielotysięcznych załóg o jednakowym interesie. Tego bastionu tradycyjnych związków zawodowych nie da się odtworzyć.
Związkowcy wiedzą o istniejących problemach, ale bardzo trudno zmienić realia strukturalne. Jeśli w OPZZ, który ma charakter konfederacji, w dużych zakładach pracy działa po kilka, a w największych po kilkanaście organizacji związkowych, bo ludzie się skłócali, tworzyli własne organizacje, a nie chcieli zrezygnować z uczestnictwa w reprezentatywnym OPZZ, to problem widać jak na dłoni. Potrzebna byłaby kompetentna, rzeczowa pomoc związkom ze strony rządu i elit gospodarczych.
Przez lata liberalne media krzyczały: „związki na Powązki”. Zapytam: alternatywa dla związków to uzyskanie nowej tożsamości albo śmierć?
J. G.: Jak na razie do związków zawodowych w Polsce należą ponad 2 miliony osób. Są największą organizacją pozarządową, oczywiście zawodową, jednak z komponentem obywatelsko-ideologicznym. Póki ludzie odczuwają potrzebę przynależności do nich, to znaczy, że są potrzebne i nic nie wskazuje na to, by miały zniknąć.
Dziś co prawda słychać głosy (nie są to pogłębione analizy), że w ciągu 20-25 lat wszyscy przejdziemy na kontrakty indywidualne, że znikną duże grupy zintegrowanych pracowników, a wraz z nimi układy zbiorowe, że zniknie problem zbiorowego prawa pracy. Jeżeli to nastąpi, to związki w dzisiejszym znaczeniu nie będą potrzebne. Ale więzi społeczne wokół pracy i tak będą istnieć. To może być miejsce dla zmodyfikowanych związków zawodowych.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Krzysztof Wołodźko, Warszawa 7 października 2013 r.
Komentarze