NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL
91
BLOG

John Prideaux: Wolnocłowcy. Nowa globalna elita

NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL Polityka Obserwuj notkę 8
„Żeby dać sobie radę w finansach – mówi Max, Paryżanin pracujący w londyńskim banku inwestycyjnym – wystarczy znać tylko 50 angielskich słów”. Max posługuje się francuskim, który zadowoliłby Racine’a.
 
Jednocześnie wydaje się znajdować przyjemność w codziennym zadawaniu językowych tortur angielskiemu, tak jak na to pozwala mu jego praca. Takie słowa, jak „structured” czy „leveraged”1, których na co dzień używa, wydają się lepiej opisywać pracę dźwigów na budowie drapaczy chmur w City, niż aktywność ludzi zatrudnionych w tych budynkach. Używa też akronimów, których dźwięku nie powstydziliby się sowieccy planiści – LBO-ed czy „Ebitda”2 przypominają podwójnych agentów, którzy postanowili wziąć odwet na kulturze anglosaskiej. Każdy, kto nauczył się 50 angielskich słów, pozwalających sprawiać wrażenie posiadania głębokiej wiedzy w jego konkretnej dziedzinie, może je ze sobą zabrać wszędzie. Ta grupa to nie tylko bankierzy, księgowi i menedżerowie, ale także urzędnicy i osoby pracujące dla innych akronimów, takich jak UN czy NGO’s3.
Te krótkie zestawy słów, których można się nauczyć na każdym dobrym uniwersytecie, są kartą wstępu do kosmopolitycznej klasy średniej. Wzorcowy „wolnocłowiec”4 powinien mieć mniej niż 35 lat. Powinien przemieszczać się wraz z pracą ze stolicy do stolicy, nigdy nie zagrzewając w niej miejsca dłużej niż kilka lat. Sama myśl o możliwości zamieszkania w prowincjonalnym mieście we własnym kraju jest dla niego o wiele bardziej niepokojąca niż przeniesienie się na drugi koniec świata.
„Wolnocłowiec” rzadko korzysta z lokalnych usług publicznych. Może inwestować na całym świecie, więc upadek gospodarki poszczególnego narodu niezbyt go niepokoi. Kiedy jedzie za granicę, przebywa w towarzystwie swoich zagranicznych przyjaciół, którzy rozumieją jego akronimy i podzielają jego gusta. Jest prawdopodobne, że z jednym z nich zawrze związek małżeński.
Nikt nie wie, ilu jest „wolnocłowców”: statystyki rządowe nie rozróżniają pomiędzy tymi, którzy podróżują z torbami od Gucciego i tymi niosącymi reklamówki z Tesco. Nikt z nich nie zadaje sobie trudu, by tak jak kiedyś informować o swoim pobycie ambasadę. Jednym ze sposobów oszacowania liczebności „wolnocłowców” jest przyjęcie, że stanowią o­ni 5% siły roboczej bogatych krajów OECD, co daje liczbę ok. 27 milionów. Wyrywkowe dane wskazują, że całkowita liczba takich „ludzi bez ojczyzny” rośnie. Osoby zajmujące się zawodowo tego typu szacunkami w ambasadzie amerykańskiej w Londynie oceniają, że w Zjednoczonym Królestwie jest ok. 200 tys. Amerykanów.
Ambasada niemiecka również szacuje na 200 tys. liczbę swoich rodaków, którzy udali się w taką samą podróż jak ich sascy przodkowie. Jednak nacją, która wydaje się w tej dziedzinie przodować, są Francuzi. Ambasada francuska szacuje, że w samym Londynie przebywa ich ok. 250 tys. To odpowiednik dwóch średniej wielkości dzielnic Paryża.
Status „wolnocłowca” stawia takie osoby w specyficznej relacji do społeczeństwa, które ich w danej chwili gości i do miejsc, które za sobą zostawiają. Czynione są im dwa podstawowe zarzuty. Po pierwsze, bardzo rzadko są o­ni członkami lokalnego kościoła lub jakiejkolwiek ochotniczej organizacji w kraju, w którym przebywają, poza kibicowaniem drużynie piłkarskiej. Najzwyczajniej w świecie brakuje im na to czasu. Przygotowanie wolontariusza np. w organizacji dobroczynnej zabiera rok. Jeżeli przebywa się w jakimś kraju tylko kilka lat, to już się to nie kalkuluje. Po drugie, stanowią o­ni osobne grupy obywateli w różnych miejscach, ale nigdzie nie przynależą do ogółu społeczeństwa danego kraju.
Paul Kingsnorth poszedł dalej, twierdząc, że ta „wykorzeniona elita technokratyczna”, która „pozbyła się bagażu lokalności i komplikacji wynikających z historii” jednocześnie coś utraciła. „Mogą przebywać w ekologicznych osiedlach w Brunei, ale nigdy nie rozpoznają ptaków śpiewających w żywopłotach ich własnego kraju. Piją najbardziej ekskluzywne rodzaje wód ze swoich minibarków, ale nigdy nie napili się z górskiego strumienia”. Pomijając ryzyko zdrowotne, jakie wiąże się dzisiaj z tak prostą przyjemnością (ostatni górski strumień, koło którego przechodziłem zwiększył swą objętość dwukrotnie odkąd stał się miejscem zrzutu ścieków z pobliskiej fermy hodowlanej) oraz fakt, że 85% ludności prawdopodobnie oblałoby test związany z żywopłotami, to kwestia wykorzenienia wydaje się być na rzeczy.
Wyobcowanie się dużych części społeczeństwa zdarzało się już w przeszłości. Przejście od regionalnej do narodowej kultury w Wielkiej Brytanii miało także przeciwny skutek na poziomie kultur lokalnych. Frank Prochaska w znakomitym pamflecie na dobroczynność i cnoty obywatelskie w wydumanym „społeczeństwie obywatelskim”, opisuje, jak organizacje dobroczynne działające w oparciu o swoje regionalne wzorce starały się działać w kraju, który w XIX w. stawał się coraz bardziej zhomogenizowany i „narodowy”. Kiedy ludzie z Kornwalii zaczęli rozmawiać z mieszkańcami Yorkshire, regionalne akcenty zaczęły słabnąć i sposób mówienia stawał się coraz bardziej pozbawiony lokalnego charakteru. W poczuciu, że coś może być na zawsze utracone, miejscowi glottofile (miłośnicy lokalnych odmian języka) zaczęli tworzyć zbiory dialektów i slangów, jak np. pochodzący z 1875 r. słownik dialektu z Sussex.
Podobna zmiana kulturowa dokonuje się obecnie. Częściowo dzięki międzynarodowej wymianie studentów i tanim podróżom podczas akademickich wakacji. Ci, którym udało się dostać do przyjemniejszych sektorów rynku pracy, patrzą na inne kraje jak na rzeczy, które można kolekcjonować, tak jak książki czy płyty. To prawdopodobnie korzystny nawyk, gdyż korporacje, do których wstępują, oczekują, że będą się o­ni często przemieszczać. General Electric, który wydaje się wyznaczać trendy w praktykach zarządzania, prowadzi staże dla absolwentów, w czasie których przerzuca nowych rekrutów z miejsca na miejsce kilka razy w roku, lokując ich w coraz to innym kraju. Kiedy już wstąpią do firmy, oczekuje się, że będą się przenosić co 2-3 lata. Mike Hanley, kierujący zasobami ludzkimi w europejskiej sekcji GE stwierdza, iż obecnie młodzi ludzie wstępujący do korporacji traktują wędrowny styl życia raczej jako atrakcję niż uciążliwość. Paul Robinson z KPMG – korporacji, która zajmuje się rozwiązywaniem komplikacji podatkowych jakie wynikają z częstego przerzucania zasobów – stwierdza, że 15 lat temu trzeba było pracownikom oferować duże rekompensaty w zamian za zmianę miejsca pracy. Dzisiaj jest bardzo prawdopodobne, że zmienią miejsce pracy dobrowolnie.
Zarzut, że „wolnocłowcy” niezbyt mocno angażują się w życie lokalnej społeczności jest prawdopodobnie słuszny, aczkolwiek owa tendencja, chociaż typowa dla kosmopolitycznej elity, nie jest ograniczona tylko do tej grupy. Brytyjski rząd nie ustaje w ponawianiu wysiłków, aby zachęcić ludzi do wolontariatu, ale jak dotąd z miernym skutkiem: według Narodowego Centrum Wolontariatu, 90% ludności uważa, że wolontariat to dobra rzecz i 22% bierze w nim udział w ciągu roku, pozostawiając 3/4 społeczeństwa w przekonaniu, że choć to dobra rzecz, to tylko wtedy, gdy zajmuje się nią ktoś inny. Entuzjazm dla tego typu działań wydaje się jednak powoli odradzać w porównaniu do wszechobecnej opinii z lat 60. Richard Crossman, ówczesny minister zdrowia z Partii Pracy stwierdził wtedy, iż organizacje dobroczynne, które działały w Wielkiej Brytanii przed stworzeniem państwa opiekuńczego, były „odrażającym przejawem społecznej oligarchii, typowym dla zapatrzonej w kruchtę burżuazji”. Tym niemniej ironiczny termin „do-gooder”5 ma ciągle potężną moc odstraszania.
Przekonanie o tym, że mieszkanie w danym miejscu pociąga za sobą pewnego rodzaju zobowiązania wobec współmieszkańców również wywołuje u wielu ludzi uczucie dyskomfortu. „Obowiązek” to coś, co brzmi archaicznie i kojarzy się z wezwaniem do odbycia służby wojskowej na rzecz imperium przez dżentelmena z bokobrodami, patrzącego groźnie z werbunkowego plakatu. Współczesna, łagodniejsza wersja obywatelskiego obowiązku to udział w „społeczeństwie obywatelskim”, czyli członkostwo w jakiejkolwiek organizacji, która nie jest afiliowana przy administracji państwowej6, nie jest rodziną i nie oznacza normalnej pracy, a przede wszystkim takiej, w której członkostwo nie jest przymusowe. Dzięki temu nikt, kto zdoła w niej wytrzymać, nie może być oskarżony o samooszukiwanie się.
A jednak dokuczliwe poczucie, że ludzie ci w żadnym istotnym aspekcie nie są obywatelami, nie daje się zagłuszyć. Mają prawo głosowania i muszą płacić podatki – to minimum „obywatelstwa” wymagane przez współczesne prawo. Nie wiadomo jednak co więcej mieliby robić. Arystoteles próbował zdefiniować, co to znaczy być obywatelem, ale musiał przyznać, że to kwestia tak nieuchwytna, iż jedyne, co możemy powiedzieć na pewno, to to, że w praktyce obywatelem jest ktoś, kogo rodzice też nimi byli. Jednak nawet ten wymóg jest dzisiaj omijany, gdy imigranci podlegają naturalizacji albo gdy obywatelstwo jest kupowane. Henley&Partners – firma specjalizująca się w pomaganiu bogatym ludziom w zmianie kraju zamieszkania – twierdzi, że prawo pobytu w Wielkiej Brytanii można kupić za milion funtów i o ile zainteresowany tego pragnie, to zawsze może być przekształcone w uzyskanie obywatelstwa. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych jest raczej wstrzemięźliwe w udzielaniu informacji na ten temat, ale Andrew Walmsley, który kieruje Henley&Partners był kiedyś dyrektorem departamentu imigracji i narodowości w tej instytucji, więc chyba wie, o czym mówi.
Być może znajomość jedynie 50 słów wystarczy, by stać się „obywatelem wolnocłowym”, ale doświadczenie wskazuje, iż ci, którym wydaje się, że „finch” to źle napisana nazwa agencji ratingowo-kredytowej, a nie określenie małego ptaszka, w końcu wrócą do domu albo osiądą gdzieś na stałe. Może to dla nich oznaczać odkrycie ojczystego kraju po poznaniu wcześniej kilku innych, co nie byłoby samo w sobie najgorsze. Możliwe, iż zechcą nawet nadrobić stracone lata wspierając jadłodajnię dla ubogich, o ile oczywiście starczy im na to czasu.

John Prideaux
tłum. Olaf Swolkień

______________

Powyższy artykuł pierwotnie ukazał się w brytyjskim tygodniku „New Statesman” z dnia 5 kwietnia 2004. Przedruk za zgodą redakcji.
„New Statesman” ukazuje się od roku 1913. Początkowo prezentował poglądy brytyjskiej reformistycznej lewicy, z biegiem lat częściej odwołując się do wartości patriotycznych, konserwatywnych i idei dobra wspólnego ponad podziałami ideowo-politycznymi, wciąż jednak zachowując lewicowy charakter.

Przypisy tłumacza:
1. „Structured” oznacza zbudowany, skonstruowany, a w żargonie finansistów jest to zsekuturyzowany, od sekuturyzacja – zamiana aktywów na dające się zbyć papiery wartościowe. „Leverage” to w mechanice dźwignia, ale także wykorzystanie kredytu na zakup akcji.
2. LBO-ed – strona bierna od skrótu „LB – Leverage buyout” – wykup kredytowany. „Ebitda” (EBITDA) – od „Earnings before interest tax depreciation and amortization” – zysk netto bez podatku i amortyzacji.
3. United Nations, narody zjednoczone, czyli o­nZ. NGO’s (nongovernmental organisations) – organizacje pozarządowe, czasem też: NGO’sy.
4. W oryginale – członek Duty Free Generation.
5. Od „do” – czynić, „good” – dobry, czyli coś w rodzaju polskiego terminu „aktywista” lub „działacz”, w sensie pejoratywnym.
6. W Polsce: „organizacje pozarządowe”.
 

Blog pisma NOWY OBYWATEL Piszą: Kontakt Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Piotrkowska 5 90-406 Łódź

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (8)

Inne tematy w dziale Polityka