Poznałem kiedyś dziewczynę, która wśród szeregu proponowanych jej przeze mnie sposobów spędzania wolnego czasu najwyższą chyba estymą darzyła... wędkarstwo. Bardzo mi się to spodobało, bo wędkować lubię; poza tym na rybach trzeba być cicho, a przynajmniej ciszy można bez żadnych poważniejszych konsekwencji – bezwzględnie wymagać.
Tu trzeba uczciwie dodać, że zachowanie ciszy wcale, a wcale jej nie przeszkadzało. Ba – pomagało, gdyż ćwiczyła sobie język migowy, którego z jakichś powodów postanowiła się wyuczyć. To „miganie” zresztą wprowadzało w nasze pożycie – krótkie, bo krótkie, ale zawsze – dodatkowy smaczek i nikt mi do dziś nie wmówi, że poranne szepty w sypialni artykułowane w języku francuskim są lepsze od „migania”. Leżysz, patrzysz, kot łazi po cichu, coś ci człowieku lata przed oczyma, patrzysz w oczy i na uśmiech..., duża radość. Zresztą mowę Balzaka znała perfekt, więc zawsze można było zastosować lingwistyczną trójpolówkę.
Do rzeczy.
Na tych rybach było tak, że głównie to ja łowiłem, a ona zastrzegła sobie funkcję nawlekacza robaków na haczyk. Czyniła to z wielką wprawą i dużą frajdą, co zauważyłem nie bez niepokoju, ale też – nie przesadzajmy – również bez większych obaw. Doszło jednak do tego, że potrafiła wyciągnąć swoją wędkę po kilkunastu sekundach od zarzucenia stwierdziwszy, że dany robak wygląda mało seksownie i zmieniała go na bardziej żwawego.
Zaciekawiłem się nawet tym niegroźnym feblikiem, wypytałem o przyczyny tej fascynacji, z niejakim przestrachem wprzągłem w dedukcję, a jakże, Freuda, ale w sumie nic nie zapowiadało jakiegokolwiek konfliktu. Zresztą uznałem, że kto jak kto, ale ona wie najlepiej, które zachowania są w normie, a które nie, bowiem była podówczas studentką psychologii.

W końcu jednak zapytałem, dlaczego ryb nie łowi, a tylko nawleka i nawleka, na co ona odparła, że cicho, bo na rybach się nie gada, ale uparłem się na odpowiedź, więc usłyszałem, że łowienie jest nudne, a nawlekanie fascynujące. Na to ja, że w końcu o ryby tu chodzi, a nie o bezsensowne uśmiercanie dżdżownic, a ona powiedziała, że to zależy, komu na czym zależy...
Przydługi ten wstęp potrzebny był mi po to, by wskazać również i blogerom s24 pewną czającą się w naturze człowieka, a niekiedy słabo uświadamianą – prawidłowość. Oto każdy z nas (blogerów) wstąpił do s24 w celu przedstawienia innym blogerom obrazu świata, który nosi w sobie. Każdy zapewne zakładał wspomnianą prezentację subiektywnej rzeczywistości, każdy liczył się z polemiką, kłótnią, nawalanką, (z)banowaniem, liczył na poznanie ciekawego człowieka albo tylko takiego, który myśli podobnie. Od takiej autoprezentacji rośnie samoocena, byty wirtualne oblekają się w somę, dochodzi do interakcji i tak dalej.
Jeśli się mylę, to proszę o wyprowadzenie z błędu.
No bo nikt chyba nie zakładał, że przychodzi wyłącznie po to, by się doczepiać, dopierdzielać, torpedować, kija w szprychę wkładać, jątrzyć, judzić, pluć, matwać, warcholić czy zwyczajnie tak sobie pobluzgać celem oczyszczenia przed snem. Jednak wiemy, że każda akcja rodzi reakcję i dlatego to z wachlarzem takich właśnie ekshibicji mamy do czynienia już każdego dnia. Rośnie nam w siłę obóz nawlekaczy robaka na haczyk.
O ile niegdyś dziwiłem się wspomnianej pannie na rybach, o tyle teraz wiem, że to nawlekanie; czynność sama w sobie nie niosąca żadnych pożytków, stać się może tak absorbujące, tak wciągające, że nawet gdy się jest głodnym, to się nie zarzuci wędki tylko będzie się nawlekało i nawlekało i tak do usrania. A że staje się to nawykiem i przejść może w groźny nałóg wiem po sobie jako, że ten mój wpis jest trzecim z kolei nawlekaniem robaka.
Dlatego kończę tryptyk (1), (2) poświęcony nawlekaniu poddając jednocześnie pod rozwagę moje spostrzeżenia szanownemu blogerstwu i komentatorstwu.
Kończcie nawlekać! Zarzucajcie, nęćcie, zacinajcie, podbierajcie, wyjmujcie.
Albo nawlekajcie bez końca, ale: w języku migowym – dla mnie będzie to za jedno!
Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae
A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś.
Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości