oranje oranje
854
BLOG

Bagheera i kasztany

oranje oranje Rozmaitości Obserwuj notkę 6

- Co ty za sznyty masz na klacie? - zaciekawiłem się patrząc na rozchełstującego się Piotra, ale upał rzeczywiście tamtego lata był kosmiczny. Pytanie i rozchełstanie nastąpiło pod zielonym parasolem bistro Graża przy ulicy Grunwaldzkiej w Poznaniu, gdzie codziennie ze szlafroków rozchełstywali się rekonwalescenci pobliskiego szpitala wojskowego; z podrzędnych garniaków i bluz dziennikarze trzech redakcji prasowych usytuowanych nieopodal, a Piotr się rozchełstał, bo mu po prostu było wolno, bo mieszkał przy Zeylanda. Miał prawo. Dodam, że i kibice Kolejorza lubili się tam chełstać w drodze na Bułgarską. I w trakcie powrotu.

Piotr powiódł paluchem po tych na klacie sznytach, a wyglądały – pionowo idące – jakby go Fredi Kruger przydybał, choć trop to jest błędny, bo sznyty pochodziły z roku 1977. Tu od razu trzeba dodać, że Piotr bardziej był milczkiem niż gadułą, opowiadać zwykł mało, starszy był ode mnie wtedy i teraz, ale jak opowiadał coś, to od razu czułeś się – człowieku – nobilitowany. Są bowiem tacy ludzie, którzy swoim skąpym odezwaniem się odciągną uwagę nawet podczas relacji lądowania na Marsie. I on do takich należał. Kasztany szumiały nad nami, trzynastka z przystankiem na naszych oczach pojechała na cmentarz, a druga zaraz wracała.

Oto pod koniec lat 70-tych Piotr uprzejmy był coś studiować, ale może i nie studiować. W opowieści swojej zamotał ten szczegół, a zrobił to z taką nonszalancką pewnością siebie (już to, że w ogóle zaczął mówić było dziwne), że przez aklamację uznaliśmy, że to jest nieważne. Migał się przed wojskiem, na to wyszło. Jako student-nie student skierowano go na służbę zastępczą do ogrodu zoologicznego, (wtedy ZOO w Poznaniu było zaraz przy samych Targach, w centrum miasta) gdzie przez cały rok... „no wiecie, normalnie, robota jak to w zoo...”, powiedział, a my pokiwaliśmy głowami, choć nie wiedzieliśmy oczywiście jaka to w zoo ta robota.

W tamtych czasach sława poznańskiego zoo opierała się na słonicy Kindze, lwie Helmucie i szczurach obecnych w szeptanej miejskiej propagandzie. Te ostatnie miały być warunkiem, dla którego zoo z centrum Poznania nie może być przeniesione nigdzie indziej, bo szczury – które opanowały ogród – natychmiast po stracie żeru rzucą się na..., no właśnie. Na miasto się rzucą. Piotr jako niestroniący od alkoholu „student”, czyli osoba potencjalnie po trzykroć nieodpowiedzialna, musiał w tym zoo zostać - przez jakiegoś tam dyrektora - przydzielony do roboty, która nikomu nie może zaszkodzić, ani wstydu przynieść przy ludziach. To chyba jasne. Ku Piotra zachwytowi przydzielono mu funkcję karmiciela czarnej pantery sąsiadującej w wybiegu ze wspomnianym lwem Helmutem.

Tu Piotr przerwał, licealiści z Marcinka wracali Grunwaldzką, słońce przypiekało, zamówiliśmy jeszcze po piwku, bo tamto – nie pite w związku ze słuchaniem – zrobiło się ciepłe.

Objęta jego opieką czarna pantera niewiele w swoich zachowaniach różniła się od małży w akwarium i takież samo stwarzała zagrożenie. Miała coś ponad 25 lat (tu mogę skłamać, ale była panterzym matuzalemem), była ślepa i głucha i jadła w zasadzie tylko kaszę z mielonymi psami, którym nie udało się wybić na Szarika, Cywila, Lessie-wróć, bądź na tego, co to tylko jeździł koleją. Piotr pozyskał klucz do kłódki od jej wybiegu, zapoznał się z harmonogramem, karmił i niekiedy butem wpychał ją wieczorem w tę dziurę w murze, jak trzeba było, żeby poszła spać, a ona zapomniała, że noc idzie. Poszedł na szmatę – ot co.

Rok minął, poszedł zdawać na studia i zdał albo i nie zdał, ale kontrakt w zoo się skończył. Chyba jednak zdał, bo listopadowego wieczora 1977 roku wraz z dwoma kolegami zostali zaproszeni do pobliskiego akademika „Hanka” (patronką de-esu była sama Hanka Sawicka) na imprezę damsko-męską. Akademik ten zamieszkiwali już wtedy m.in. studenci z bratnich afrykańskich narodów, którzy na Lumumbie w ZSRR się nie zmieścili, więc powstała od razu różnica zdań, co do prezentu, który prócz stosownych flaszek, wypadałoby przytaszczyć.

A Piotrowi na żelaznym kółku wciąż dyndał kluczyk do pewnej kłódki...

- No nie pierdol... - powiedziałem pod tym parasolem, a Piotr tylko się uśmiechnął i raz jeszcze powiódł palcem po sznytach na klacie. I wziął łyka.

Podeszli pod mur zoo przy Zeylanda, przesadzili, byli w środku. Plan był taki: biorą panterę na sznurek albo nawet na ręce, niosą do akademika w ramach prezentu od polskich studentów, impreza trwa sobie do rana, a przed szóstą się jakoś ją odniesie – w końcu to tylko kawałek przez plac Mickiewicza - żeby śladu nie było. Koledzy Piotra uznali, że plan ma sens i szanse powodzenia, więc już po chwili doszli do sektora drapieżników. Lew Helmut coś tam mruknął, gepardy miałknęły, Piotr rzucił im coś w swahili, uspokoiło się. Jego pantera leżała na wybiegu i Piotr zmartwił się, że ma niesumiennego zmiennika, który nawet nie wkopał jej do leża. - Szykuj sznurek, zaraz ją tu przyciągnę – powiedział do kolegi, a kolega przyszykował.

Dotarł do kłódki i zaczął gmerać w niej kluczem jednocześnie mówiąc coś do pantery, która – dziw nad dziwy – zastrzygła uszami i nawet leniwie się podniosła. - A potem podeszła do krat i jak mnie przejechała pazurami, to ślady macie tu... – pokazał. - Serce suka chciała mi wyrwać...

- Nie no, chwila.... - przerwał Andrzej. - Taka szmata, taka ameba?

- No właśnie. Też tego wtedy nie wziąłem pod uwagę....

Zapadło milczenia, sama szefowa Graża przyniosła kolejne piwa nie domagając się pieniędzy, bo też przysłuchiwała się od jakiegoś czasu.

- Znaczy, że co?

- Znaczy to, że gazet nie czytałem wtedy. Moja pantera umarła i sprowadzili nową. Trzyletnią. W nocy rozpoznasz czarną panterę?

ZOO oszalało. Tamtego wieczora nie tylko drapieżniki poczuły świeżą krew; szło to falami od sąsiada lwa do słonia, od słonia do kojotów, od gepardów po wilka, do żyrafy i zebr. Podobno ryczało wszystko, a najbardziej – koledzy Piotra, którzy oderwawszy go od krat obryzgani zostali jego krwią.

Przerzucili go zaraz przez ogrodzenie (znowu na Zeylanda) i pojechali na Rycerską czy tam Kościuszki – na pogotowie. A pojechali, bo pod Hotel-Orbis-Merkury taksówki stały zawsze. I tu nastąpił problem. Piotra wprawdzie pozszywano, ale zdziwienie przerosło chirurga nieco potem. Musiał bowiem wypełnić formularz przyjęcia. Rodzaj rany: szarpana. Przyczyna: atak czarnej pantery. Miejsce: ul. Zeylanda, Poznań – Centrum.

- No i zadzwonił na milicję... - uśmiechnął się Piotr.

Milicja owszem przyjechała i na wszelki wypadek od razu zawiozła go do aresztu, gdzie już czekali koledzy. Z łóżka wyrwano też głównego inspektora sanepidu na teren Wielkopolski, bo chirurg sklasyfikował przypadek jako atak dzikiego zwierza, a to nie wiadomo jaka wścieklizna na Poznań z tego mogłaby się roznieść... Kolegów zapuszkowano od razu jako wściekłych, żeby ich potem nie szukać.

- A tu macie... - powiedział Piotr i wyjął zielony dowód osobisty wewnątrz którego trzymał ksero przyjęcia na pogotowiu. „Atak czarnej pantery, rodzaj rany – szarpana, miejsce: Poznań Centrum”.

 

 

oranje
O mnie oranje

Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś. Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (6)

Inne tematy w dziale Rozmaitości