-Zapalisz? - zapytał koleś, a ja zapytałem co to jest. A on mi wyjaśnił, że taka trawa-nietrawa, tylko, że kupiona w legalnym sklepie w Dublinie i że w Polsce ogólnie znana jest pod nazwą dopalacza. - No wiesz, ja przez dwa lata mieszkałem w Amsterdamie... – butnie zacytowałem Vincenta Vegę dając koleżce do zrozumienia, że te wynalazki dla dzieci, to niech sobie może schowa. On pokiwał głową i jednak mi dał, a ja jednak – wziąłem.
Od razu powiem, że z tym Amsterdamem to nie ściema; rzeczywiście przez dwa lata kiedyś się tam bujałem, ale uczciwie przyznam, ze Vincenta ani Mii Wallace nie spotkałem. Raz tylko piłem heinekena i coś paliłem z Candy Dulfer i Davem Stewartem, bo się przypałętali do zapomnianego pubu w Goudzie i się rozkręcili. Było to jednak na tyle dawno, że za legalną trawę płaciło się guldenami, a nie żadnymi tam euro.
(To były najpiękniejsze banknoty w Europie!).
Pamiętam też, że przez całe te dwa lata, już bez twórców „Lilly was here”, paliłem trawę albo hasz może z sześć-siedem razy. Nie chciało się, zwyczajnie. Chyba, że ktoś z Polski przyjechał, no to obowiązkowo musiał legalnie zajarać. Dlatego w szufladzie pod telewizorkiem walał się przez cały ten czas spory baton haszu i niespecjalnie często był rozwijany ze sreberka. To był atrybut dla turystów.
Po trzykrotnym sztachnięciu się owym wynalazkiem dublińskiego koleżki spodziewałem się łagodnie narastającej fali głupkowatości, a tymczasem rzuciło mną o sufit i ściany jak balonem, któremu puścił sznureczek. - Te, Vincent, hehe, dobrze się czujesz...? - zaciekawił się koleżka i podał browara, a mnie potrzeba było kilka godzin, by się jako tako poskładać.
Powiem tak: o ile dawna, poczciwa canabis była procą, z której można było wybić szybę w oknie, o tyle dzisiejsze wynalazki to masowa broń chemiczna. Inna rzecz, że i ja nie ten sam i może niezwyczajny.
Przy okazji: nie oznacza to wcale, że podzielam polskie pospolite ruszenie przeciwko temu tam gostkowi, który rynek dopalaczy rozkręcił w Polsce i – jak donoszą tryumfalnie media – kupił sobie porsche czy tam coś. Upierdzielić chce się na naszych oczach i naszymi rękoma wykwit urzędniczej indolencji. Jednym z argumentów jest to, że całość handlu dopalaczami odbywa się pod szyldem: „sprzedaż kolekcjonerska” i że to mydlenie oczu. A czym to się różni od licencjonowanego kurestwa świadczonego pod szyldem „usługi towarzyskie”?! Zwał jak zwał, ustawodawca nie zabronił, furtkę zostawił, gostek korzysta.
Żałosne i żenujące są debaty prasowe, pełne fałszywej dziennikarskiej troski doniesienia o przedawkowaniach i zaciąganie warty przed sklepami, w których sprzedaje się te eksponaty. Taka polska prasowa akcyjność, z której ślad po miesiącu nie zostanie. Tymczasem Państwo na sprzedaż zezwala. Państwo ściąga z tego podatek. Państwo uznaje, że substancje te nie są bardziej szkodliwe niż wóda i fajki. To Państwo jest adresatem wszystkich skarg i to ono odpowiada za tragedie dopalaczowe, do których dochodzi w polskich rodzinach.
Co się do cholery dzieje, że kupujecie tę obłąkaną prasową narrację dla debili, że winnym całego zła jest gostek od porsche?!
Nie zmienia rząd prawa? Ministerstwo Zdrowia ma coś innego do roboty? Chętnie się dowiem co, prócz przesiewania ziemi na głębokość metra. A może rząd się obawia, że prezydent zawetuje projekt zakazu sprzedaży małolatom? Moja rada: wsadźcie gostka do pierdla, spalcie porsche - problem od razu zniknie i wtedy wymyśli się coś nowego.
Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae
A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś.
Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka