Jak wiadomo powszechnie – oczywiście powszechnie, jak na tę naszą mikroskopijną skalę – ja i mój kolega Gabriel Maciejewski, piszący tu pod imieniem Coryllus, należymy do osób w owej przestrzeni znienawidzonych najbardziej. I nie mam tu na myśli zwykłej, prostej pogardy, czy choćby i nienawiści w sensie powszednim („Pani, kochana, jak ja go nienawidzę!”). Kiedy używam słowa „nienawiść”, mam na myśli zwykłe życzenie śmierci.
Niedawno na jednym z blogów, któryś z komentatorów zwrócił się do drugiego z prośbą, by zlitował się nad Coryllusem – tak, tak, to jest tam często jedyny temat rozmów – i odblokował mu możliwość komentowania notek, na co ten oświadczył, że to dopiero wtedy, gdy Kaczyński zdechnie. Innym razem, któryś ze znajomych tego internauty zadeklarował, że będzie tak długo zajmował się mną i Coryllusem, aż stanie nad naszym grobem i upewni się, że już po nas. Nie wcześniej. Oba te gesty – ot tak, z okazji tego festiwalu radości. A więc to jest ten rodzaj nienawiści.
Tu mamy do czynienia z tak zwaną lewą, czy może inaczej bezbożną stroną sceny publicznej. Podobnie jest jednak z drugiej, często nawet bardzo pobożnej strony. Tam owa nienawiść jest może jeszcze nawet silniejsza. O ile bezbożnicy bowiem hodując w sobie tę wściekłość, robią to ze względów czysto osobistych; widzą nas, czytają nas, słyszą nasze głosy – i dostają białej gorączki, którą ostudzić może tylko myśl o naszych krwawych strzępach, pobożni życzą nam wszystkiego najgorszego ze względów ideowych. I tu też owo życzenie nie jest takim zwykłym życzeniem wszystkiego najgorszego, jakie się kieruje pod adresem na przykład Jerzego Urbana, czy Magdaleny Środy, gdzie pobożny człowiek rzuci pod nosem jakieś przekleństwo i splunie za siebie z pogardą; tu mamy do czynienia z nienawiścią żywą i realizowaną na co dzień, z pełnym sercem i zaangażowaniem.
Za co oni nas nienawidzą? Sprawa jest prosta. Ci pierwsi oczywiście za to, że jesteśmy, i że jesteśmy właśnie tacy. Że jesteśmy albo grubi, albo chudzi, że mieszkamy w śmierdzących klitkach, lub w wypasionych apartamentach, że jesteśmy tchórzliwi jak szczury, albo bohaterscy, jakbyśmy byli nie wiadomo jakimi mędrcami i herosami. Czy może też za to, że lubimy Jarosława Kaczyńskiego i wzruszamy się, kiedy widzimy ów białoczerwony wrak gnijąc w smoleńskim błocie? Nie. Za to nie. Za to jesteśmy co najwyżej wzgardzeni i wyśmiani. Nienawiść – owa żywa, fizyczna nienawiść – dotyczy naszych twarzy, naszych domów, naszych rodzin, i naszych głosów.
Pobożni są już bardziej merytoryczni. Oni nas nienawidzą przez to, że my, zamiast się z nimi zaprzyjaźnić, nie dość że chodzimy własnymi ścieżkami, to jeszcze na tych ścieżkach zachowujemy się po prostu podle. Na czym polega ta nasza podłość? No na tym, że kiedy oni nas pytają, czemu nie chcemy się z nimi przyjaźnić, my im to najszczerzej jak tylko potrafimy wyjaśniamy, a im się ta nasza odpowiedź po prostu nie podoba. Ich zdaniem, ta nasza odpowiedź, nie dość że nas nie usprawiedliwia, to dowodzi, że my tak naprawdę nie kochamy ani Pana Boga, ani Ojczyzny, ani Kościoła, a w ten sposób jesteśmy jeszcze gorsi od tamtych, co wprawdzie też mają Polskę w nosie, ale wiadomo, to Żydzi, więc trudno, by Ją kochali, natomiast my jesteśmy zwykłymi zdrajcami i zaprzańcami.
Niedawno, podczas którejś z dyskusji, ktoś mnie spytał, czemu ja z taką zawziętością tępię dziennikarzy, którzy uchodzą powszechnie za „naszych”. No, niech już będzie. Mnie się nie podoba, jak oni piszą, nie wierzę w ich szczerość, uważam, że sam potrafiłbym bardziej i lepiej. No ale czemu nie dam im spokoju choćby przez wzgląd na nasze wspólne cele i nasz wspólny interes? Czemu ja nie chcę zauważyć, że każde moje słowo wymierzone w Łukasza Warzechę, czy Rafała Ziemkiewicza, nie tyle szkodzi im, co całej polskiej prawicy, natomiast naszym wrogom dostarcza tylko dodatkowej amunicji. Na to pytanie odpowiedziałem najuczciwiej jak potrafiłem. Otóż ja ich tępię właśnie dlatego, że moim zdaniem to oni kompromitują polską prawicę, a nie ja. To oni, ze swoją bezmyślnością, swoją gnuśnością, swoimi kłamstwami, swoją zawiścią, swoją pychą, a jednocześnie tym nieustannym stawianiem się w roli reprezentantów polskiej prawicy, ową prawicę kompromitują.
Tamta dyskusja pojawiła się przy okazji dorocznego balu, który minionej jesieni urządzili wspomniani prawicowi działacze i dziennikarze. Poszło nawet nie o bal, który już sam w sobie zasługiwał na najgorsze słowa potępienia, ale o system organizacji zaproszeń, polegający na stworzeniu swoistej piramidy w postaci specjalnego stolika na szczycie, dla gwiazd balu i tych paru osób, które sobie za ciężkie pieniądze wykupią przy nim miejsce, serii stolików w najbliższym sąsiedztwie, osobnej sali ze stolikami i rozwieszonym telebimem, na którym można będzie mieć stały podgląd na to, co się dzieje na szczycie, no i dodatkowa sala, już bez stolików, bez krzeseł z wyłącznie stojącymi miejscami, skąd ci, których akurat było stać tylko na marne 2 stówy będą mogli poczuć, że jak by nie patrzeć, są częścią czegoś ważnego.
Kiedy tamten szyderczy śmiech – nie ze mnie i nie z Coryllusa, i nie przez nasze teksty, ale przez ich postępowanie – już ustał, słyszę jak podnosi się kolejny rechot, jeszcze większy. I znów nie przez to, co ja zrobiłem, nie przez to, co napisał Coryllus, i nie przez to, że myśmy do owego rechotu zachęcali, ale rechot ściśle i jednoznacznie sprowokowany przez tych, w których stronę jest skierowany. To nie jest rechot, który by się nie pojawił, gdyby Coryllus nie zwrócił uwagi na to, że w ostatnim weekendowym wydaniu „Rzeczpospolitej” publikuje Rafał Ziemkiewicz, a ja bym nie przypomniał, jak to on, jeszcze dwa miesiące temu zadeklarował uroczyście, że nigdy nie będzie współpracował z medium, z którym cokolwiek ma wspólnego Hajdarowicz. Myśmy nie mieli tu nic do gadania. Jeśli dziś słyszymy ów wydobywający się z każdej dziury rechot, to nie myśmy zaczęli. To od początku do końca jest robota Ziemkiewicza, Warzechy, Semki i Mazurka. To oni doprowadzili do tego, że dziś jedni się pokładają ze śmiechu, a drudzy muszą brnąć w kłamstwa i żałosne wykręty. To oni doprowadzili do tego, że dziś każdy szanujący się zwolennik polskiej prawicy, ile razy zostanie skonfrontowany z jakimś bezbożnym szydercą, nie będzie miał jednego solidnego argumentu na obronę swojej wiary, przekonań i swojej walki.
A więc, bądźcie tak mili, moi bracia w walce i wierzę i odpieprzcie się od nas. To jest Wasz grzech a nie nasz. Wasz grzech. Niekiedy na niego mówi się, że to „grzech zaniechania”, ale ja pozwolę sobie zostać przy zwykłej, nadętej, głupocie. Odpieprzcie się więc. I opanujcie się, bo tam dalej nie ma już nic. Ich już nie zmienimy. Oni już będą tacy do końca. Z nimi będziemy musieli sobie jakoś radzić. Dobrze by było, żebyśmy się przy tym za bardzo nie kompromitowali.
Inne tematy w dziale Polityka