Nie minęły nawet dwa dni od chwili, gdy Benedykt XVI ogłosił swoją abdykację, a karuzela nazwisk, jak idzie o nowego papieża, z każdą chwilą kręci się coraz szybciej. Po pierwszym szoku, który sprawił, że nieprzyjaciele Kościoła, zaczęli przeklinać Benedykta, że miał on czelność zrezygnować ze służby owemu Kościołowi, i w ten sposób zasiał w ich sercach lęk o Jego przyszłość, pozbierali się oni wszyscy jako tako, i zaczęli obstawiać swoje typy. Ponieważ jednak stan ich umysłów nie pozwala im nawet na spokojne oddawanie moczu, na tyle choćby, by sobie przy tym nie nasikać w spodnie, ta giełda wygląda jak wygląda, a część z nich zaczęła wręcz przebąkiwać o Kazimierzu Nyczu. Że on byłby w sam raz.
A ja pamiętam jak w roku 1978 ogłoszono, że Konklawe obrało papieżem kardynała Wojtyłę, w antypaństwowo nastrojonej części społeczeństwa pojawił się żart o rozczarowaniu komunistów tym, że miał być towarzysz Babiuch, a tu nagle jakiś Wojtyła. Śmialiśmy się z tego żartu głośno i przeciągle, i ani nam do głowy nie przyszło, że kiedy już Polska odzyska wolność, dowcip ów powróci do nas w formie karykatury.
Z tej właśnie okazji przypomniało mi się też pewne stare już trochę kazanie arcybiskupa Nycza, a właściwie pewien drobny, choć z naszego dzisiejszego punktu widzenia kluczowy, jego fragment, który tak poruszył siły Mordoru, że ów fragment wyświetlił się od razu na tefaunowskim pasku, informując wszystkich pobożnych Polaków, że arcybiskup Nycz właśnie ogłosił koniec żałoby. Z newsem tym pobiegłem do mojej żony, a ona wtedy zrobiła wielkie oczy i spytała: „A to była jakaś żałoba?”
W tej sytuacji, pozostało mi tylko się rakiem wycofać i zanurzyć w dalszych, jakże naiwnych rozważaniach. Przy okazji, już po chwili doszła do mnie informacja uzupełniająca, że arcybiskup Nycz, nie dość, że poinformował nas o końcu żałoby, to w dodatku jeszcze, uznał za konieczne dać nam naukę w temacie tzw. woli bożej, a więc czegoś, czemu my – za przykładem Hioba – mamy się bezwzględnie podporządkować.
Kiedy już sprawę odpowiednio przeżuł TVN, zgłosiła się do nas ”Gazeta Wyborcza”, i z dumą i satysfakcją, pod optymistycznym tytułem „Koniec żałoby”, zacytowała owe święte słowa owego świętego człowieka:
„Cmentarz nie jest naszą świątynią ani naszym domem. Owszem, przychodzimy tam opłakiwać najbliższych, ale przychodzi moment, kiedy musimy wrócić do codziennego życia i podjąć te wszystkie trudy, które są do podjęcia w ojczyźnie, Kościele, rodzinach. Niezbadane są wyroki boskie, człowiek ma prawo stawiać pytanie: ‘Dlaczego tak się stało?’. Niemniej nie możemy się na tym zatrzymać. Często trzeba powiedzieć sobie jak Hiob biblijny: ‘Bądź wola Twoja’”.
A ja sobie myślę tak. Od tego czasu minęły już lata, a ja wciąż mam kupione u Niepoprawnych dla nas wszystkich malutkie przypinki, z białoczerwoną szachownicą i napisem ‘Katyń 10.04.2010’, i niekiedy wciąż noszę taką wpiętą w kurtkę tuż nad zbolałym sercem. I wciąż się niekiedy zastanawiam, co by sobie o mnie pomyślał kardynał Nycz, gdyby zobaczył, że mimo upływu lat od dnia, kiedy on zakończył żałobę, ja tak wciąż lekceważę jego zalecenia?
I wtedy sobie myślę, że może faktycznie wypadałoby ją zdjąć. Zdjąć, bo inaczej będę miał grzech pogardy dla bożej woli? No dobra. Załóżmy, że ją zdejmę. A co ja mam zrobić, jeśli oni mi ów skrwawiony i unurzany w błocie strzęp białoczerwonej szachownicy pokażą znów w telewizorze? Jak mam zareagować? Czy mam na ten obraz patrzeć, czy może pokornie spuścić oczy i zająć się „ojczyzną, Kościołem i rodziną” w jakiś inny sposób, tak by przede wszystkim zadowolony był ze mnie arcybiskup Nycz? No a kiedy, nie daj Boże, znów mi przyjdzie zobaczyć, jak jacyś nieznani mi ludzie pakują do worków moje kwiaty, krzyże i znicze, by je wywieźć na miejskie wysypisko śmieci, a wokół stoi tłum ludzi, z których jedni płaczą, a drudzy zacierają ręce z satysfakcji, to co mam czuć? Co arcybiskup Nycz mi radzi czuć w takim momencie? Powiew woli bożej? Jej niezbadaność? I to tak od razu, czy może najpierw powinienem oczyma wyobraźni przyjrzeć się, jak ten stan praktycznego uniesienia osiągnął sam Arcybiskup? Sam? A może jemu ktoś w tym po przyjacielsku pomógł? Ktoś bardziej rozumiejący się w meandrach życia na styku woli bożej a historycznej konieczności? I tak wspólnie uradzili sprawę końca żałoby. Ksiądz wniósł wiarę, a jego przyjaciel rozsądek.
Jakiś czas temu, przy okazji kolejnych refleksji na temat aborcji, napisałem tu o piosence Boba Dylana, gdzie pojawia się historia boksera, który zabił na ringu swojego przeciwnika. Pomysł tej narracji jest taki, że Dylan przytacza słowa różnych osób, w ten czy inny sposób organizujących tę walkę, z których każdy tłumaczy swój udział w tym przedsięwzięciu słowami: „To nie ja”. A więc jest sędzia, który nie przerwał walki, jest tłum, który dopingował zawodników, jest menedżer zmarłego boksera, który zwyczajnie nie wiedział, że jego podopieczny jest nie w pełni formy, jest dziennikarz sportowy, zachęcający do szerokiej promocji boksu, jest nawet sprzedawca biletów na tę walkę, który jedyną swoją winę widzi w tym, że taki ma zawód. Ale i wreszcie jest sam bokser, który swoimi ciosami zabił drugiego człowieka. I on akurat nie wchodzi w jakieś szczególnie pokrętne dywagacje. Stwierdza prosto i zwyczajnie: „To przeznaczenie. To wola boża”. Dokładnie w ten sposób. „It was destiny. It was God’s will”.
Ciekawe, proszę Księdza Arcybiskupa, prawda? Że akurat on. Bezpośredni sprawca, właściciel tej pięści, powołuje się na wolę bożą. Bardzo to interesujące. Jak to łatwo znaleźć się w złym towarzystwie, czyż nie?
Smutno mi jak cholera. Żeby nas tak bezlitośnie i głupio opuścić. Tego się po moim Kościele nie spodziewałem. I właśnie z tego powodu, kiedy wciąż przeżywam zapowiedź odejścia papieża Benedykta, pojawia się w moim sercu iskierka nadziei, że następnym papieżem nie będzie jednak kardynał Nycz, ale ktoś, kto za jeden ze swoich pierwszych obowiązków uzna spotkanie się właśnie z nim i wytłumaczenie mu, dlaczego Kościół uznał go za Swój bardzo poważny zawód.
Inne tematy w dziale Polityka