Bloga Jana Filipa Libickiego nie czytam w ogóle przede wszystkim ze względu na to zdjęcie, które zajmuje pół jego przeciętnego tekstu, jakie ma ono ilustrować, a które mnie wręcz fizycznie atakuje. Nie czytam też jednak tego, co on tam pisze, bo miałem już kiedyś okazję zapoznać się z jego zarówno technicznymi, jak i intelektualnymi możliwościami, i osobiście uważam, że on jest jeszcze gorszy od blogera Starego, do którego też nie zachodzę. Dziś jednak w tytule najświeższego z tekstów Libickiego zobaczyłem szczaw, a ponieważ sam się ostatnio owym szczawiem zainteresowałem, czemu nawet dałem wyraz w tekście na www.toyah.pl, uznałem, że nie zaszkodzi zajrzeć.
Tekst Libickiego, jak większość jego tekstów, nie jest długi – to jest zaledwie pięć krótkich, parozdaniowych akapitów – ja jednak zatrzymałem się na dwóch pierwszych, po pierwsze dlatego, że drugi z nich mnie najzwyczajniej w świecie poraził, i dalej czytać już nie byłem w stanie, a poza tym, i tak już wiedziałem, co ten szczególny człowiek mi przynosi. Przepraszam, że to robię, ale bez cytatu się nie obejdzie
„Jestem absolwentem szkoły podstawowej w Rogalinie. Kiedyś nazywała się imieniem Juliana Marchlewskiego. Dziś nosi imię Edwarda Raczyńskiego. Naukę w niej rozpocząłem w 1978 roku, a ukończyłem 8 lat później. To była mała, wiejska szkoła. Miała 200 uczniów.
Moi koledzy – także moi sąsiedzi – zbierali szczaw. Czasem jedli go na surowo, a czasem ich matki gotowały zeń zupę. Podobnie było z mirabelkami. Nie wiem czy oni i ich rodzic robili to z biedy czy z upodobania. Być może bywało różnie”.
Gdyby ktoś nie wiedział, o czym Libicki plecie, krótko opowiem. Otóż, jak większość z nas pewnie wie, Stefan Niesiołowski, komentując doniesienia odnośnie tego, że w Polsce dziś żyje 800 tys. cierpiących notoryczny głód dzieci, powiedział, że to nieprawda, bo gdyby one naprawdę były głodne, to by zbierały szczaw, który mają wszędzie za darmo, i w ten sposób napychały sobie żołądki. A skoro tego nie robią, to znaczy, że jeść im się nie chce. Ponieważ wypowiedź Niesiołowskiego wywołała wielki publiczny szok, i środowiska niezwiązane z reżimem oskarżyły Niesiołowskiego o patologiczny brak człowieczeństwa, na pomoc ruszył mu wspomniany reżim, no a wraz z nim, senator Libicki.
Wspomina więc Libicki straszliwą nędzę, w jakiej on żył jako dziecko, a wraz ze wspomnieniem owej nędzy, podobnie jak Niesiołowski, przypomina sobie też tamten szczaw. No i śliwki mirabelki, gnijące pod drzewami. I pisze (no, muszę to wspomnieć raz jeszcze): „Moi koledzy – także moi sąsiedzi – zbierali szczaw. Czasem jedli go na surowo, a czasem ich matki gotowały zeń zupę. Podobnie było z mirabelkami. Nie wiem czy oni i ich rodzic robili to z biedy czy z upodobania. Być może bywało różnie”.
Otóż ja swoje dzieciństwo w znacznej mierze spędzałem na wsi, i potwierdzam – było tak jak pisze Libicki. Myśmy też wciąż żarli ten szczaw i te śliwki. Tyle że nie z głodu. Libicki nie pamięta, a ja owszem, pamiętam. Zbieraliśmy wciąż ten szczaw i te śliwki – ale też gruszki i jabłka, i porzeczki, i maliny, a nawet jedliśmy ziarna zboża, jakie rosło wszędzie na polach – jednak nie dlatego, że byliśmy wciąż głodni, ale dlatego, że byliśmy dziećmi, a to wszystko się zwyczajnie pchało w ręce. Oczywiście mózg Libickiego jest wielki tylko na tym zdjęciu, a więc, zrozumieć tego co ja piszę, on nie jest w stanie, ale ja go mimo to zapewniam, że gdyby na tamtych polach wszędzie rosły hamburgery z kurczakiem, my też byśmy je wciąż żarli. I też nie z głodu. Dlaczego? Bo, jak mówię, byliśmy dziećmi, a głodu w PRL-u nie było. Był syf, była nieustanna walka o to by się jakoś w tym wszystkim znaleźć, i była władza – niemal tak zła i podła, jak dziś władza Platformy Obywatelskiej – głodu jednak nie było. Podobnie jak nie było bezrobocia i strachu przed kolejnym dniem. Jeśli dziś Libicki opowiada, jak to on z Niesiołowskim jedli zebrany w polu szczaw i sugeruje, że robili to z głodu, to znaczy, że oni przekroczyli kolejną granicę w ratowaniu się przed zbliżającym się nieuchronnie momentem, kiedy się ich stąd zwyczajnie wyciągnie za nogi, łbem po ziemi. Tu mamy w sposób jednoznaczny strach przed tym, co musi w końcu nastąpić, i dlatego oni zaczynają coś bredzić o tym, jak to za PRL-u oni byli tak głodni, że musieli zbierać szczaw i go garściami zjadać. Żebyśmy się tak na nich przestali patrzeć i pomyśleli, że przecież aż tak źle jeszcze nie jest. W końcu nie widać dzieci, co by pełzały w krowim gównie i wyżerały przegniłe, walające się wszędzie śliwki mirabelki.
Kiedy napisałem to, co wyżej, pomyślałem, że rzucę jednak jeszcze raz okiem na ten szczególny tekst. Otóż tam dwa razy pojawia się Smoleńsk i zabójstwo Prezydenta. Skoro już cytowanie Libickiego zajęło nam tyle miejsca, mam nadzieję, że wytrzymamy jeszcze ten ostatni raz:
„Ale cóż się dziwić… Jeśli ten rząd – pewnie gorzej niż za komuny – głodzi polskie dzieci to czy nie mógł zabić w Smoleńsku swojego Prezydenta?”
A więc, to o to chodzi? Jak zawsze, mamy ten Smoleńsk. To on nie daje Libickiemu i jego towarzyszom spać. To przez ten cholerny Smoleńsk oni sobie przypomnieli smak tamtego szczawiu? Okay. Jak idzie o mnie, ja to przyjmuję. Biorę ten szczaw w ciemno. Damy im do żarcia szczaw. A w niedzielę po śliwce mirabelce.
Inne tematy w dziale Polityka