Z prawdziwym bólem stwierdzam, że fantastyczny, zupełnie wyjątkowy tekst, jaki nam przygotował ksiądz Krakowiak o prześladowaniach polskiego Kościoła pod pruskim zaborem, został tu przyjęty ze śladowym wręcz zainteresowaniem. Wygląda więc na to, że komu chciałoby się w ogóle czytać przedstawiony przez księdza Krakowiaka tekst, wystarczy w pełni mój prywatny blog www.toyah.pl.
W tej sytuacji, rezygnuję z publikowania tu kolejnych części tej niezwykłej historii, a jeśli ktoś jednak się zainteresował, a chciałby się dowiedzieć, jak to się dalej potoczyło, zapraszam do siebie. Tymczasem chciałbym tu zamieścić coś, co jest częściowo zaledwie przypomnieniem tego, co już było, ale uważam, że musi zostać powiedziane; zwłaszcza jako uzupełnienie znakomitego tekstu Coryllusa na tematy bardzo bieżące.
Nie planowałem zabierać głosu w sprawie kolejnego księdza-pedofila, bo przede wszystkim, szczerze powiedziawszy, nie bardzo mnie ten zgiełk zajmuje, a po drugie, jeśli widzę jakąś różnicę między księdzem sadzającym sobie na kolanach małych chłopców, a, dajmy na to, posłem RP sadzającym sobie na kolanach rumuńską prostytutkę, to zdecydowanie wybieram księdza. Poza tym, od czasu, jak kumpel Adama Michnika – a przecież nie tylko – Cohn-Bendit opowiadał, jak to swego czasu sobie używał na małych dzieciach, czy, nieco już później, Marcin Kydryński objaśniał nam różnice między ciałem dziecka, a osób starszych, i pies z kulawą nogą się nad tymi wypowiedziami nie zadumał, uznałem, że ta cała pedofilia to jest część dokładnie tych samych wynaturzeń, jakie dzisiejszy świat nam oferuje w nadmiarze i w blasku reflektorów.
No i nagle, kiedy wydawało się, ze tę sprawę mamy z głowy, pojawił się Paweł Lisicki, i po raz kolejny okazało się, ze żaden wróg, choćby największy, nie dostarczy nam wrażeń, jakie otrzymamy od przyjaciela.
W tej sytuacji chciałem przypomnieć fragment pewnego już dość starego tekstu, jaki swego czasu opublikowałem w „Warszawskiej Gazecie” i go zadedykować redaktorowi Lisieckiemu. Niech sobie go każe wydrukować, a następnie zrobi z nim, co chce. Może go sobie nawet powiesić nad lustrem w toalecie.
Przed kilkoma dniami na swoim blogu, opisałem bardzo zabawną sytuację, jaką miałem okazję zaobserwować w porannym programie telewizji TVN, gdzie jakaś w większości kompletnie mi nieznana, zgromadzona w studio ekipa, pod kierunkiem dziennikarza Żakowskiego i telewizyjnej celebrytki Jolanty Pieńkowskiej, zachwycali się nad szerokimi możliwościami, jakie daje spragnionym prawdziwej miłości Polkom i Polakom szansa wyjazdu do Afryki, czy w jakieś równie egzotyczne miejsce, i zakosztowania seksu z, jak to wdzięcznie określiła Pieńkowska, „tubylcami”. Oczywiście, nawet gdyby Pieńkowska na myśl o przygodzie erotycznej z jakimś Arabem, nie straciła głowy i nie użyła tego zabawnego określenia, news byłby i tak. No bo jest niewątpliwym newsem informacja, że oto, zupełnie oficjalnie, w jak najbardziej publicznej przestrzeni medialnej, lansuje się zwykłe kurestwo, usprawiedliwione wyłącznie tym, że to jest kurestwo egzotyczne, i że jeśli ktoś się przy okazji zarumienia, to wyłącznie z tak zwanej chcicy.
Opisałem tę telewizyjną historię i natychmiast przysłano mi link do informacji, podobno gdzieniegdzie już dość skutecznie obdyskutowanej, że Marcin Kydryński – celebryta, podróżnik i miłośnik jazzu pod szklaneczkę piwa – opublikował swego czasu jakąś książkę o swoich afrykańskich przygodach, której szczęśliwie dla niego przez całe lata nikt nie czytał, aż wreszcie wpadła w jakieś bardziej uważne ręce i… się wszystko rozlało. O co poszło? Otóż, jak wiele na to wskazuje, Kydryński, zapewne z paroma kumplami, pojechał do tej Afryki i spędzał czas gapieniu się na małe dziewczynki. Jeśli ktoś myśli, że przesadzam, lub zwyczajnie fantazjuję – proszę uprzejmie. Oto relacja na gorąco:
O Afrykankach:
„Czarne dziewczęta w Afryce są prawie zawsze dzikie. Jest to wynik wychowania w społeczeństwie zbudowanym na męskim przywódcy stada. Tak jak lwy, goryle, tak żyją plemiona Czarnej Afryki. Ich dziewczęta mają wpisaną genetycznie nieufność. Są płochliwe jak małe antylopy, choć urodę dziedziczą po wielkich kotach. Nie nadają się do oswojenia. Mówią innym językiem nawet wtedy, gdy używają tych samych co my słów. Najczęściej jednak nie mówią w obecności mężczyzn. Łaszą się. Albo polują, jak lwice. Takim polowaniem jest afrykańska prostytucja. Seks dla większości Afrykanek to jedyna radość życia. Używają go w sposób równie naturalny i spontaniczny jak zwierzęta. Jeśli nie pracują i nie kochają się - nuda je zabija. Często więc łączą te zajęcia. Ich prostytucja nie jest konsekwentna. Biorą pieniądze wtedy, kiedy ich potrzebują. Czasem proszą jedynie o śniadanie. Częstokroć proszą tylko o to, by je wziąć. A są nie do wyobrażenia piękne. Nie sądzę, żeby znalazł się zdrowy mężczyzna, który umie oprzeć się ich urokowi. Nie jest to bowiem wdzięk ludzki, do którego przywykliśmy, ale zwierzęcy. Te dziewczyny proszą, żeby je pokryć. Zaczynają wtedy pachnieć inaczej, nagle, jak rozkrojone owoce. Wszystko w nich gada o zbliżeniu, oczy, usta, dłonie. Wreszcie mówią wprost tak jak formułowałyby to kocie samice, gdyby potrafiły mówić. Takie dziewczyny spotkałem później w klubie Florida 2000 w Nairobi i na ulicach Mombasy i wielokrotnie w Ugandzie. Uciekły ze swoich plemion do większych miast lub urodziły się już w miastach i chcą żyć w rytmie, w jakim pulsuje ich organizm”.
O Arabkach:
„Prawdę mówiąc od pierwszej mojej wyprawy do północnej Afryki mam pewną słabość do małych Arabek. ‘Czarodziejki’... - powiedział o nich Adam rano przy promie, kiedy dziewczynka może dwunastoletnia, z figlarnie opartą na biodrze ręką patrzyła na niego z żarem, przed którym nie ma ucieczki. To dobre słowo, czarodziejki. W Dajr al-Madinie odnalazłem wśród oblepiających mnie dzieci takie śliczne małe zwierzątka. Miałem w portfelu kilka banknotów. Może trzy funty. W hotelu dwudziestopięciofuntówki. Je uszczęśliwia funt, nawet dwadzieścia pięć piastrów. Przychodziły mi do głowy myśli występne, że za dwudziestkę mógłbym taką pachnącą miodem, śniadą dziewczynkę wziąć do swojego hotelu i pieścić przez wiele godzin. Świństwo, ale potworną miałem na to wówczas ochotę. Tymczasem były te trzy funty, a dzieci zostało siedmioro. Dać im czy nie dać? Nie mam nic innego, one popiskują o pieniądze, a dziś Wigilia...”
Powiem szczerze, że kiedy pisze ten tekst, nie mam pojęcia, co słychać u Marcina Kydryńskiego. Czy on został wyrzucony poza swoje dotychczasowe towarzystwo? Czy może nic mu się nie stało i dalej kasuje pieniądze za swoje afrykańskie wspomnienia i reklamę Pilznera? A może pojechał znów do Afryki poszukać sobie jakichś małych dzieci, by je schrupać jak „rozkrojony owoc” i nagle trafił na jakiegoś czarnego byka, który schrupał jego i z nim już mamy święty spokój? Nie wiem tego wszystkiego i szczerze powiem, mało mnie to interesuje. To co mnie tu autentycznie zastanawia, to fakt, ze z tego co czytam wynika bardzo jednoznacznie, że pretensje do Kydryńskiego nie są o to, że on dostaje wzwodu na widok biednego czarnego dziecka i na samą myśl, by je „pokryć” oblewa go mokry pot, ani nawet o to, że on się tym swoim zbydlęceniem autentycznie chwali, lecz o to zaledwie, że on o tych dzieciach myśli jak o zwierzętach. I też nawet nie w tym kontekście, że w ten sposób wychodzi z niego zwykła zoofilia – bo przecież wiadomo, że człowiek jest wolny i może robić co chce, szczególnie jeśli idzie o seks – ale, że to jest takie rasistowskie. Podejrzewam, że gdyby Kydryński pojechał do Afryki i sobie do tyłka wpuszczał węże, a później to pięknie opisywał, cywilizowany świat nawet by jednego słowa przeciwko niemu siebie nie wypuścił. Wąż to wąż, a hobby to hobby.
To co mnie z jednej strony bawi, a z drugiej autentycznie przeraża, to świadomość mianowicie, że gdyby Kydryński już nawet i pozostał przy tych dzieciach, tyle że nie nazywałby ich zwierzętami, podejrzewam, że to też by zostało mu darowane. Wprawdzie pedofilia jest karana, ale przecież nie z pominięciem różnic kulturowych. Czyż nie? A różnice kulturowe, to czynnik niezwykle tutaj istotny. W końcu nie ma żadnego powodu, żeby kultura chrześcijańska wpychała się ze swoimi brudnymi zapisami w piękno wolnego i różnobarwnego świata. A zatem, gdyby nie ta wpadka ze zwierzętami, myślę, że Kydryńskiemu wszystko by uszło na sucho. I to jest ów straszny, wręcz szatański obraz naszego świata. Bo najważniejsze by zawsze zwyciężała miłość. A wtedy, gdyby Marcin Kydryński tylko potrafił udowodnić, że autentycznie potrafi kochać, niewykluczone, że w nadchodzących wyborach trafiłby jakieś dobre miejsce na przykład na listach Platformy Obywatelskiej.
Ale przecież nie koniecznie Platformy. Nie oszukujmy się. Tu nie chodzi przecież tylko o Platformę. Mówimy przecież o świecie. I jesteśmy już w tej chwili i tak wystarczająco przerażeni, by bez kolejnych obaw zauważyć, że dla takich jak on miejsce znajdzie się wszędzie. Na niego – co całkiem przecież, ale to całkiem możliwe – czekają w różnych częściach naszego życia publicznego. Ludzie znani, wygadani, ładni; dobrze ubrani politycy, artyści, dziennikarze; celebryci, umęczeni swoją codzienną służbą, z pieniędzmi, które w końcu i tak na coś muszą wydać. A gdy ktoś jest człowiekiem i światowym, i słucha dobrego jazzu, no i – last but not least –wykazuje bardzo postępowy szacunek dla kulturowej odmienności, i lubi sobie przy tym dyskretnie podupczyć, a może i coś jeszcze, to tym lepiej. W nagrodę może od razu trafić na okładkę błyszczącego kolorowego pisma, może i z piękną żoną i równie pięknymi dziećmi w pięknych wnętrzach, a Jolanta Pieńkowska zrobi z nim ładny wywiad, gdzie będzie wszystko – i przygoda, i emocje i tajemnica… no a przede wszystkim prawdziwa miłość.
Inne tematy w dziale Polityka