Jak chodzi o typowych antyklerykałów, sprawa jest przejrzysta. Nie bardzo mnie nawet dziwi fakt, że bieżące wydarzenia w Kościele nie zajmują uwagi mojego kumpla Coryllusa, który wprawdzie jest owego Kościoła najgorliwszym przyjacielem i obrońcą, niemniej nie ma z Nim kontaktu na płaszczyźnie ściśle praktycznej. Gorzej jest jednak, kiedy nawet ktoś taki jak ja, o ważnych decyzjach w łonie Kościoła dowiaduje się nie dość, że ze znaczącym opóźnieniem, to jeszcze czystym przypadkiem.
Tyle dobrego, że reagować jeszcze potrafię szybko i bez ociągania się. Oto w zeszłotygodniowym wydaniu tygodnika „W Sieci” ukazał się, z pewnego szczególnego powodu, fascynujący wręcz tekst, zatytułowany „Niepokonani”, autorstwa niejakiej Mileny Kindziuk, a poświęcony, mówiąc najkrócej, temu oto zdarzeniu, że nowym warszawskim biskupem pomocniczym został ksiądz Rafał Markowski, i że ów Markowski to rodzony brat artysty estradowego Grzegorza Markowskiego.
Ktoś się zapyta może, jak długi to tekst, i czy nie jest może tak, że to jest tylko jakaś parozdaniowa informacja, zamieszczona w dziale „Fakty i Plotki”. Otóż nie. Tekst Mileny Kindziuk to jest poważny tekst, z dużym kolorowym zdjęciem, na którym widzimy obu braci Markowskich w towarzystwie kardynała Nycza, z tym że Markowski – ksiądz stoi z boku i się… powiedzmy, uśmiecha, natomiast na pierwszym planie mamy Markowskiego – artystę, ściskającego się z Kardynałem.
No dobra, ktoś powie, mamy to zdjęcie, ten tekst, tę informację, a co poza tym? Poza tym jest oczywiście tytuł „Niepokonani”, no i tekst, który mniej lub bardziej, krąży wokół tego tytułu, w taki sposób, byśmy sobie pomyśleli, że to jest rzecz absolutnie cudowna, że Warszawa ma biskupa, który jest i pobożny i wykształcony i skromny i ludzki jednocześnie – do tego stopnia ludzki, że będący bratem znanego piosenkarza. Który, jak się okazuje, też jest ludzki.
Proszę się nie gniewać, ale uważam, że ów dłuższy fragment jest niezbędny, byśmy mogli sobie wyrobić ostateczny obraz tego, z czym tu mamy do czynienia:
„Gdy synowie Markowskich dorastali, nic nie wskazywało, że jeden z nich zostanie duchownym.
Grzegorz Markowski: - Rafał w dzieciństwie sporo dokazywał, wolny czas spędzał na grze w piłkę nożną, a raz nawet wypchnął mnie przez okno…
Bp Rafał Markowski: - Nie, no nie! (śmiech!) Grzegorz ewidentnie tu przesadził. Owszem, ja go wypchnąłem przez okno, za to on mnie wiązał linami i wciągał na drzewo, a ja na całą okolicę wołałem o ratunek, aż w końcu przychodziła mama i pozwalała nam się wyzwolić. Cóż, rodzice mieli z nami trochę kłopotu. Ale za to wszyscy czterej byliśmy ministrantami”.
No i znów wraca pytanie, dlaczego najpoważniejszy prawicowy tygodnik opinii publikuje coś takiego, i to w taki sposób? Powiem szczerze i najbardziej jak potrafię uczciwie, że nie wiem. Tego akurat nie wiem. Natomiast wydaje mi się, że ja akurat mam z tego pewną korzyść, i to w dodatku korzyść podwójną. Pierwsza to taka, że po tym, jak wszyscy mieliśmy okazję podziwiać słynny już coming-out Pawła Lisickiego, dobrze jest się dowiedzieć, że grunt, po jakim się poruszamy jest grząski od początku do końca, i nie ma tu już żadnej litości. Druga musi zostać podparta jeszcze jednym cytatem.
Po tym, jak już Milena Kindziuk pokazała nam z każdej niemal strony, jaki to fantastyczny gość jest z tego biskupa Markowskiego, trafiamy na następujący fragment:
„Wreszcie to jego widziała cała Polska, gdy trzy lata temu w imieniu kard. Nycza szedł w procesji przenieść krzyż smoleński z Krakowskiego Przedmieścia do kościoła św. Anny. Został obrzucony wyzwiskami. Po tym incydencie długo nie mógł do siebie dojść”.
Niedawno, przy okazji tak zwanej „afery zegarkowej”, miałem okazję obejrzeć jakiś stary reportaż zrealizowany przez TVN24 na temat politycznej kariery Sławomira Nowaka. Przyznać muszę, że to, co zobaczyłem, zrobiło na mnie takie wrażenie, że do dziś jeszcze nie mogłem się pozbyć z głowy widoku ministra Nowaka z gołym torsem na jakiejś plaży. On mnie do dziś prześladuje, jak jakaś zmora. Po przeczytaniu tekstu Mileny Kindziuk, zamieszczonego w „naszym” tygodniku „W Sieci”, odnoszę jednak wrażenie, że wreszcie się tego koszmaru pozbędę. Niestety, na rzecz obrazu braci Markowskich, jak we dwójkę niosą ten krzyż, a z okna poczciwym wzrokiem spogląda na nich kardynał Kazimierz Nycz, i macha do nich, jak to księża mają w zwyczaju.
A nad tym jeszcze oczywiście ten tytuł: „Niepokonani”. Gdyby ktoś wciąż nie wiedział, co to za manewr, jeszcze jeden cytat, już na sam koniec:
„A potem już czeka go ciężka praca. Jedno jest pewne: że w wolnych chwilach na pewno będzie słuchał piosenek Perfectu. Ta ulubiona to ‘Niepokonani’. A zwłaszcza słowa: ‘Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym…’. Tyle że scena jest czymś innym w rozumieniu artysty, a czym innym dla kapłana. Artysta ma tę przewagę, że może ogłosić światu, iż kończy swoją karierę i schodzi ze sceny. Kapłan zaś schodzi ze sceny w momencie końca swego pielgrzymowania po ziemi.
Obaj jednak mogą zejść niepokonani. I w tym sensie, jak pisał niegdyś Karol Wojtyła, oba powołania, kapłańskie i artystyczne, współistnieją ze sobą i wzajemnie się przenikają”.
Że bełkot? No tak – bełkot. Ale jakie to ma znaczenie w obliczu wspomnienia tego Krzyża wyprowadzanego w blaskach jupiterów i w rytmie szyderczego śmiechu Szatana.
Zbliża się nieuchronnie zmiana władzy. A my, zgodnie z zaleceniem mistrza Herberta, stoimy na jednej nodze, gotowi do skoku.
Inne tematy w dziale Polityka