Miniony weekend był wyjątkowy z dwóch względów. Przede wszystkim, został on tak skutecznie wypełniony, że tak to ujmę, słowem, że zwyczajnie nie miałem nawet możliwości udać się do kościoła na mszę. A to, o ile sobie przypominam, jeszcze mi się nie zdarzyło. A zatem, wygląda na to, że mam grzech.
Druga rzecz jest taka, że przy okazji – swoją drogą, pierwszego w ogóle – spotkania autorskiego w Księgarni Latarnik w Częstochowie, pan Zbigniew Bonarski, prezes Fundacji Jasnogórskiej Pro Patria, człowiek pod wieloma względami absolutnie niezwykły, oprowadził mnie po Jasnej Górze, włącznie z miejscami, których większość z nas zwiedzić nie mogła, i chyba, póki co, móc nie będzie, w dodatku jeszcze miałem to szczęście, że gdy znaleźliśmy się tuż pod Najświętszym Obrazem – co też, jak wiadomo, stanowiło wyróżnienie szczególne – akurat Obraz był odsłaniany, a to przecież nie odbywa się bez przerwy. Widziałem też – wspominane już swego czasu przez Coryllusa – buty zmarłego w Smoleńsku Sławomira Skrzypka, a to, jak się można domyślać, wraz z szansą oglądania odsłonięcia Obrazu z takiego bliska, samo w sobie by wystarczyło za cały dzień.
Później było spotkanie w Latarniku, fantastycznym miejscu, z fantastycznymi ludźmi, a wszystko pod wyjątkowo skuteczną opieką pana Jacka Stępnia, który, jeśli tylko nie zabraknie mu energii i pasji, może ze swojej księgarni uczynić centrum autentycznej debaty. Czego mu serdecznie życzę. O samym spotkaniu pisać nie będę. Było ono jednak rejestrowane i mam nadzieję, że niedługo uda mi się je tu pokazać.
Wczoraj natomiast byłem we Wrocławiu, gdzie razem z Gabrielem spotykaliśmy się z czytelnikami i podpisywaliśmy książki. Tu też nie mam za bardzo o czym pisać, gdyż Gabriel w tekście w Salonie24 już wszystko znakomicie zrobił, muszę tylko wspomnieć o tym, że, korzystając z okazji, zapytałem prof. Miodka o nieustannie przeze mnie używaną, i przez niektórych złośliwie wykpiwaną, frazę „jak idzie o mnie”, no i prof. Miodek przyznał, że faktycznie, o ile w mowie potocznej owa forma nie przeszkadza, to w tekście pisanym powinienem, zamiast „jak”, używać słowa „jeśli”. Wprawdzie dodał, że to nie jest nic bardzo bolesnego, i że jemu samemu zapewne nie raz zdarzało popełnić ten błąd, obiecuję, że z tym już koniec. Przynajmniej, jeśli idzie o mnie.
Spotkanie z czytelnikami, jak każde bezpośrednie spotkanie, jest przeżyciem niezastąpionym, natomiast zdarzyło się też coś, o czym chciałbym teraz wspomnieć, i w pewnym sensie potraktować to, jako główny temat dzisiejszej notki. Otóż przyszła do nas pewna nieznana mi pani z nastoletnią córką, obie tak pod każdym względem sympatyczne, że z tego zachwytu, podarowałem temu dziecku swoją książkę o zespołach. Rzecz w tym, że owa pani pierwsze, co zrobiła, to wyjęła skserowaną, i porządnie oprawioną, grubą jak siedem nieszczęść książkę FYM-a o tak zwanej „maskirowce”, i zapytała nas, co o tym sądzimy, i dlaczego sądzimy tak brzydko. Tłumaczyliśmy jej wspólnie i osobno, tłumaczyliśmy, i tłumaczyliśmy, a ona wciąż swoje, że to ciekawe, co on odkrył, że ten FYM to podobno za swoją bezkompromisową działalność został wyrzucony z uczelni, a my na to swoje, a ona na to z kolei swoje. Ponieważ jednak nie było już czasu na dalszą rozmowę, rozstaliśmy się w przyjaźni i tyle wszystkiego.
A ja wciąż o niej myślę i nagle – wbrew wcześniejszym postanowieniom i nadzieją, że z tym FYM-em już raz na zawsze koniec – przypominam sobie ów dzień, kiedy na cała blogosferę padł najpierw strach, że FYM oszalał, potem, że został otruty przez Służby, jeszcze później, że zamknięty przez Ruskich w zakładzie i nafaszerowany narkotykami… a wszystko po to, by już krótko potem wszystko wróciło do normy, i wielu z tych, co jeszcze niedawno rwali sobie włosy z głowy nad losem dr. Przywary, uznali, że nic się nie stało, a Przywara, jak był, tak nadal jest ich pierwszym i jedynym bohaterem.
A ja się zastanawiam, co by się musiało stać, żeby niektórzy z nas zrozumieli, że są od początku do końca wystawiani do wiatru, i że owo wystawianie robi się powoli już tak bezczelne, że aż upiorne. No i przypominam sobie pewne opowiadanie mojego ulubionego autora Roalda Dahla zatytułowane „Parson’s Pleasure”. Krótko może opowiem. Otóż pan Boggis, człowiek na swój sposób bardzo inteligentny, a jednocześnie cudownie bezwzględny, prowadzi od wielu już lat biznes polegający na krążeniu po angielskich wioskach i skupowaniu za grosze od naiwnych wieśniaków najbardziej cennych, antycznych mebli, które następnie sprzedaje za tysiące funtów w swoim londyńskim salonie. Biorąc pod uwagę, że on bardzo dba o to, by ludziom płacić nie więcej jak po kilka funtów, biznes ów jest niezwykle intratny. Ponieważ jednak, jak wiemy, wieśniacy to ludzie, choć często naiwni, to jednak mocno podejrzliwi, pan Boggis działa w przebraniu księdza i przedstawia się, jako prezes kościelnego towarzystwa na rzecz ochrony zabytkowych mebli.
I oto mamy w pewnym momencie scenę, kiedy pan Boggis zachodzi do kolejnego starego, zrujnowanego wiejskiego domu i otwiera mu kobieta w bryczesach, przesiąknięta zapachem stajni, klasycznie wręcz nieufna. Pan Boggis z uśmiechem się kłania, wręcza jej wizytówkę i prosi o pozwolenie wejścia i rozejrzenia się po pokojach. Kobieta patrzy na wizytówkę i pyta: „A co to takiego? Czy to przypadkiem nie jest jakieś socjalistyczne oszustwo?”
W tym momencie Roald Dahl pisze mniej więcej tak: „Od tego momentu wszystko poszło z górki. Prawicowiec w bryczesach, kobieta, czy mężczyzna, dla pana Boggisa stanowił zawsze bardzo łatwy cel. Dwie minuty poświęcił na pełną pasji pochwałę ultra-konserwatywnego skrzydła Partii Konserwatywnej, kolejne dwie na parę złośliwości pod adresem socjalistów. Następnie wygłosił opinię na temat ustawy, którą swego czasu wprowadzili Socjaliści na rzecz zakazu polowań na lisy, by wreszcie poinformować swoją rozmówczynię, że, dla niego osobiście, Niebo – ‘tylko, proszę, kochanie, nie mów nic biskupowi’ – to miejsce, gdzie w każdy dzień tygodnia, nie wyłączając niedziel, od rana do nocy, można polować na wszelką zwierzynę”.
„A Tory in riding-breeches, male or female, was always a sitting duck for Mr Boggis” – tak to brzmiało dokładnie.
Mamy więc tego Przywarę, który po kilku nieprzerwanych latach robienia dobrym ludziom wody z mózgu, nagle otwiera kolejny rozdział swojego projektu, i co ciekawsze, robi to w taki sposób, że jedyne, co można sobie pomyśleć, że on albo zwariował, albo z sobie tylko znanych względów ogłosił, że jest czystej maści prowokatorem, a my, zamiast go najzwyczajniej w świecie przekląć, wydajemy ciężkie pieniądze na kserowanie jego przedziwnej produkcji, bindowanie jej, oprawianie w folię, i studiowanie z gorejącym sercem… Dlaczego? Z jakiej racji? Bo on jest „nasz” i o Rosjanach pisze „Ruscy”?
Pisałem tu kiedyś o pewnym komunistycznym agencie, który rozpoczął realizację swojego być może najważniejszego zadania od tego, że zaszedł pod furtę jednego z zakonów i poprosił, by go przyjęto. No i go przyjęto. A później już przyjmowano go wszędzie. On tylko pukał, przedstawiał się, jak trzeba było, okazywał odpowiednie referencje, no a poza tym bardzo zawsze pilnował, by wszyscy myśleli o nim, jako o bardzo porządnym, solidnym i dzielnym Polaku i katoliku.
Jak się zastanowić, wszystko to robi jednak wrażenie bardzo ponure. Chciałbym jednak na koniec powiedzieć coś pocieszającego, no a w tej sytuacji trzeba chyba jednak wrócić na Jasną Górę i do tej sali, gdzie leżą ubłocone buty śp. Sławomira Skrzypka. Spróbujmy przez chwilę skupić się na nich. Na tych butach. I proszę, nie rozglądajmy się tak niecierpliwie dookoła w poszukiwaniu sojuszników. Mamy przecież ich i tak pod dostatkiem.
Wszystkim zainteresowanym przypominam, że w księgarni u Coryllusa, pod adresem www.coryllus.pl, oprócz tego, co on sam już dążył wydać, można kupić wszystkie moje cztery książki. Poza Internetem, można je też kupować w Katowicach w księgarni „Wolne Słowo”, w Warszawie w sklepie „Foto Mag”, a także w księgarni „Tarabuk” w Warszawie przy Browarnej 6, jak i we wspomnianej wyżej księgarni „Latarnik” w Częstochowie przy Łódzkiej 8. Dziękuję.
Inne tematy w dziale Polityka