Piotr Skwieciński Piotr Skwieciński
3032
BLOG

Polska Zygmunta Klukowskiego

Piotr Skwieciński Piotr Skwieciński Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 8

Znów - po odczekaniu kontrolnego czasu tekst, tym razem z "Plusa-Minusa".

Polska Zygmunta Klukowskiego
 
 
Zygmunt Klukowski był postacią szczególną.
Nie dlatego, że był bohaterem. Konspirował przez całą okupację niemiecką i pierwsze lata rządów komunistycznych, był kierownikiem BIP Inspektoratu Zamojskiego AK, częstym gościem w oddziałach leśnych, w kierowanym przez siebie szpitalu w Szczebrzeszynie ukrywał i leczył partyzantów. Ale nie na tym polega jego wyjątkowość; bohaterów w tych latach było wielu.
Nie dlatego, że był postacią tragiczną. Jego ukochany przybrany syn Tadeusz został w 1953 r. rozstrzelany w więzieniu na Mokotowie za udział w podziemnej organizacji „Kraj” (z której rozkazu zlikwidowano spikera propagandowej audycji „Fala 49 Stefana Martykę). Sam doktor Klukowski odsiedział kilka lat we Wronkach, co złamało mu zdrowie i z pewnością skróciło życie. Ale nie na tym polega jego wyjątkowość, ludzi o podobnych losach też było niestety wielu.
I wreszcie nie dlatego, że był autorem wspomnień z okresu okupacji. To były czasy rozpowszechnionego pamiętnikarstwa, dzienniki pisało wielu.
Unikalność Klukowskiego polegała przede wszystkim na jego szczerości.
Szczerości, która powoduje, że dzienniki doktora są lekturą tyleż fascynującą, co trudną, często przykrą, a momentami niezwykle ciężką.
Bo Klukowski należał do bardzo rzadkiej rasy. Ogromna większość przedstawicieli naszego gatunku nie potrafi uciec przed autoiluzją. Przed postrzeganiem rzeczy w ten sposób, by wizerunkowo wyjść lepiej samemu, by lepiej przedstawiała się nasza grupa czy sprawa, z którą się identyfikuje. Robimy to na dwóch poziomach – świadomym (autocenzura) i nieświadomym (automatyczne przyjmowanie korzystniejszej dla siebie czy naszej grupy interpretacji własnych działań). Czyli wiadomości o tym, co jest dla nas wizerunkowo niekorzystne nie przekazujemy dalej, albo też trochę przeinterpretowywujemy fakty, a o niektórych szczerze zapominamy.
Otóż doktor Klukowski tak nie umiał.
 
PPS-owski Żołnierz Wyklęty
 
Przykład pierwszy z brzegu, i jak zobaczymy stosunkowo mało drastyczny. Oto polscy partyzanci, zarówno w czasie walki z Niemcami, jak i z PPR-owskim reżimem, schwytanych agentów wroga nie tylko zabijają, ale przedtem torturują – aby wydobyć z nich zeznania. Niby nic dziwnego – jak niby inaczej jacykolwiek partyzanci mogliby zmusić złapanych agentów do mówienia? Jakby się zastanowić, to jest to oczywiste, i trudno mieć w związku z tym do kogokolwiek pretensje.
Tylko że ta oczywistość jest totalnie nieobecna we wspomnieniach i historiografii. Niby to bicie to rzecz nieunikniona, niby nie można mieć pretensji. Ale też trudno się tym chwalić. Sprawa zalicza się do sfery, o której my, żyjący kilkadziesiąt lat po „czasach pogardy”, wolimy nie wiedzieć, a oni, Polacy tamtych czasów, chcieli skazać na zapomnienie.
A Klukowski – który sam jest żołnierzem AK i czasami sam ewidentnie przekazuje „leśnym” informacje o tym, kogo należy zlikwidować – zachowuje się inaczej. Pisze o tym otwarcie i jasno. Nie epatując, ale też nie uciekając od drastycznych szczegółów – jak na przykład potwornie zmasakrowana twarz zabitego konfidenta UB.
Klukowski jest czynnym wrogiem komunizmu. Czy może precyzyjniej – jego najważniejszych aspektów („mnie osobiście nie przeraża ów wybitnie lewicowy kierunek rządów, gnębi mnie tylko terror, przymus i krępowanie wolności myśli i słowa. A przede wszystkim oburza ingerencja obcego państwa...”) . Co ciekawe, całe życie był socjalistą (w okresie studiów szmuglował z Galicji do Królestwa PPS-owską bibułę, w II RP zawsze głosował na tę partię) – jest to jedyny znany mi przykład kogoś o takim backgroundzie, uczestniczącego po wojnie w antykomunistycznym podziemiu zbrojnym.
Być może jest to jedna z przyczyn, dla której doktor dostrzega, i nie waha się uwieczniać w swoim dzienniku innego zjawiska, o którym wolelibyśmy nie wiedzieć.
„Las demoralizuje” - pisze w maju '45 roku. „”Bandziorka” stała się zjawiskiem powszechnym i nie widać, żeby starano się to ukrócić” - konstatuje w innym miejscu. Klukowski nie oskarża tu władz pepeerowskich, tylko dowództwo akowskie, które w coraz większym stopniu, jak opisuje, toleruje proceder bandycenia części podległych mu oddziałów i bojowców.
Doktor opisuje ponawiające się napady rabunkowe, wykonywane przez żołnierzy podziemia na własną rękę, w czasie których często padają niewinne ofiary, a także zabójstwa prywatnych wrogów. „Na tego rodzaju wyczyny dowództwo patrzy dziwnie pobłażliwie... Nasi komendanci placówek, rejonów i obwodu dobrze wiedzą o większości napadów i tolerują je. Oczywiście przez to bardzo obniża się wartość ich pracy ideowej”.
Dowódcy – wynikałoby z narracji Klukowskiego – najczęściej dobrze wiedzą, że jakiś konkretny partyzant na kogoś niewinnego napadł, kogoś obrabował, zabił i przy okazji zgwałcił mu żonę czy córkę (takie gwałty były na porządku dziennym). I potępia to, nie jest jednak w stanie nic zrobić, bo nie ma innych żołnierzy, a nad tymi którzy są nie posiada realnej egzekucji. W dzienniku doktora pojawiają się konkretne nazwiska i pseudonimy – ktoś zabił, obrabował i zgwałcił, dowódcy akowscy, z którymi Klukowski się spotyka zapowiadają represje, a po kilku tygodniach ten, kto zabił i obrabował jest wymieniony jako uczestnik innej akcji – tym razem dokonanej na rozkaz dowództwa, nie rabunkowej tylko politycznej.
Przy opisach kolejnych likwidacji konfidentów bezpieki zaczynają pojawiać się sformułowania świadczące, że w odróżnieniu od analogicznych sytuacji z okresu okupacji niemieckiej czy z samego początku rządów PPR autor dziennika nie jest już pewien, czy ofiary naprawdę były winne, czy też zarzut donosicielstwa został sformułowany po prostu dla uzasadnienia rabunku...
Coraz więcej postaci starych bojowców, znanych czytelnikowi dziennika z poprzednich lat jako dzielne i ważne postacie podziemia (a także członków ich rodzin) zaczyna być wymieniana w kontekście kryminalnego bandytyzmu.
Wszystko to zaczyna się już jesienią '44 roku, pozostaje więc tylko wyobrazić sobie, jakie oblicze musiała przybrać część ocalałych oddziałów leśnych trzy czy cztery lata później.
 
„Maleją moje sympatie dla AK”
 
Między innymi na skutek tego już w grudniu 1944 roku Klukowski gorzko konstatuje, że „autorytet organizacji maleje wyraźnie z każdym dniem”. Jest dalej zdecydowanym przeciwnikiem nowego systemu, dalej leczy i ukrywa partyzantów, dalej wykonuje zlecane mu przez dowództwo zadania. „Pozostaję oczywiście w szeregach walczących” - stwierdza, w sylwestra 1946 roku pisze „wstępujemy w nowy, już ósmy kalendarzowy rok wojny”, kilkakrotnie deklaruje optymizm – uważa, że komunizm zostanie obalony szybko, a w każdym razie że on sam tego doczeka. A jednak notuje „czuję, jak maleją moje sympatie dla AK”. I dodaje zdanie, które dla wielu zabrzmi boleśnie współcześnie:
   Zaczyna mnie trochę gnębić, że nie mogę tego mówić głośno i otwarcie, bo posądzono by mnie o odszczepieństwo, a nawet o zdradę i o to, że „idę z wiatrem”...
Dla Klukowskiego jest oczywiste, że reżimowi przeciwna jest zdecydowana większość Polaków. Ale zarazem społeczeństwo z jego zapisków dalekie jest od obrazu jednolitego narodu, solidarnie stawiającego opór Rosjanom i garstce ich sługusów.
   Wśród pepeerowców, milicjantów, gorliwych berlingowców jest coraz więcej żołnierzy i podoficerów z oddziałów leśnych oraz czynnych dawniej członków organizacji (czyli AK) – stwierdza już na początku listopada '44.
   W Bezpieczeństwie w Zamościu wybitne stanowisko zajmuje obecnie niejaki Tchórzewski – pisze w lutym '45. - Dawniej był on w kwatermistrzostwie w obwodzie zamojskim. Przez kilka miesięcy siedział w obozie w Zamościu, potem na Majdanku. Zna mnóstwo ludzi „z lasu” i z dywersji.
Klukowski konstatuje szybkie – wyraźnie szybsze, niż się spodziewał – opanowywanie sytuacji przez reżim. Po kolejnym spotkaniu z dowódcami AK notuje: „w niektórych wsiach nie mogą się pokazać, na przykład w Łukowej, Aleksandrowie, z powodu opanowania ich przez pepeerowców”.
-        Zmieniają się i ogólne nastroje wśród ludności, zwłaszcza we wsiach – stwierdza w listopadzie 1944. - Chłopi nie są już dziś tak ofiarni i oddani sprawie, jak w ostatnich latach podczas okupacji niemieckiej.
Doktor pisze o działalności NKWD i jego niebagatelnym udziale w zwalczaniu podziemia. Ale większość odnotowanych przez niego operacji antyakowskich jest dziełem formacji i funkcjonariuszy etnicznie polskich.
Relacjonuje masę faktów, świadczących o odrzucaniu reżimu przez ludność. Ale przytacza też prawdziwe rezultaty „referendum ludowego” w Szczebrzeszynie. Na pierwsze pytanie (o zniesienie Senatu; zarówno podziemie jak i PSL wzywało do głosowania w tym punkcie przeciw) „tak” głosowało 917 osób, na 3625 uczestniczących. Oznacza to, że w warunkach relatywnej swobody (referendum sfałszowano, ale w jego trakcie jeszcze nie zmuszano do poparcia PPR-u tak, jak w czasie późniejszych wyborów sejmowych) rządzących wsparło w tym mieście trochę ponad 25 procent ludności.
25 procent to oczywiście mniejszość, ogromna większość była przeciwna reżimowi. Ale z drugiej strony 25 procent – to mniejszość duża, to spora część społeczeństwa.
To już wtedy, latem '46 roku nie była osamotniona garstka zdrajców.
 
„Wszędzie ruch”
 
Wiosną '45 roku – wynika z lektury dziennika – w opisywanej przez Klukowskiego części Lubelszczyzny zaczynało się coś na kształt pozytywnego przełomu.
Organizacja akowska, w poprzednich miesiącach demoralizująca się i gnijąca („smutny obraz strasznej demoralizacji w szeregach byłych żołnierzy dywersji”, „na naszym odcinku wewnętrznym zaczyna być coraz gorzej”, „oficerowie nasi są w takiej depresji, jak jeszcze nigdy”) zostaje wzięta w karby.
   Wszędzie zaczyna się ożywiony ruch. Ze wszystkich stron dochodzą wiadomości o zlikwidowanych posterunkach milicji. Niektórzy milicjanci nie czekają, aż ich „rozbiorą” i sami idą w świat – pisze doktor.
Następuje fala likwidacji agentów i ubeków, co powoduje wzrastającą nerwowość wśród ludzi reżimu. Lasy są pełne dezerterów. Oddziały leśne stają się silniejsze.
I, co bardzo ważne, dowództwo zrywa z biernością wobec partyzanckiego bandytyzmu. Z wyroku organizacji zaczynają ginąć bojowcy-bandyci.
Klukowski na krótko odzyskuje entuzjazm, jego nadwątlona identyfikacja z AK wzmacnia się. W czerwcu ’45 uczestniczy w koncentracji oddziałów leśnych, połączonej z mszą polową. Pisze (a passus ten należy bezwarunkowo zacytować w całości, bo jak zobaczymy przedrukowanie tylko jednej, którejkolwiek jego części zmanipulowałoby poglądy doktora):
   Całodzienne obcowanie z inspektorem, komendantem obwodu i oficerami sztabu nasuwało mi pewne refleksje. Zauważyłem, że kilkuletnia konspiracja i specjalne warunki pracy wycisnęły na tych ludziach swoiste piętno. Przeważnie żyją w stosunkowo ciasnym świecie, widzą tylko walkę podziemną, oderwani są od nurtu normalnego życia społecznego, w większości zarozumiali, bardzo pewni siebie, niektórych opanowała wyraźnie mania wielkości. Jedynie siebie uważają za posłanników ideowych, gotowi pomiatać i pogardzać każdym, kto nie bierze udziału w życiu konspiracyjnym.
Są to swego rodzaju fanatycy, apodyktyczni w sądach, nawykli do rozstrzygania wielu spraw za pomocą siły, o przytępionej wrażliwości na dokonywane z ich rozkazu akty gwałtu... Lecz równocześnie są pełni poświęcenia, stale narażeni na wielkie niebezpieczeństwo, ścigani i prześladowani... Wiele rzeczy razi mnie w nich i irytuje, lecz pomimo to obecnie najlepiej czuję się w środowisku tych szalonych dywersantów, ludzi „z lasu”.
Wrażenie przełomu i odbijania terenu przez podziemie trwa krótko, a koniec nie jest bynajmniej spowodowany ofensywą komunistów. Przychodzi natomiast wiadomość o wejściu do rządu Mikołajczyka i uznaniu władz warszawskich przez Zachód. „Las” traci grunt pod nogami. Zaczyna się w nim nowy kryzys, który już się nie skończy.
 
Radziecki tydzień
 
Klukowski opisuje wiele innych rzeczy, niezbyt zgodnych z naszym obecnym widzeniem czasów okupacji.
Z jego dziennika wyłania się m.in. obraz zasadniczo dobrych stosunków między AK i szerzej - ludnością polską a silną w tym rejonie partyzantką radziecką. Pisze np. o śmierci „komendanta sowieckiego oddziału partyzanckiego, popularnego Miszki”, który zginął w obronie polskiej wsi (w jego pogrzebie uczestniczyli żołnierze AK); o ceremonialnym wymienianiu się bronią polskich i radzieckich dowódców; o wysyłaniu do przechodzących przez rejon radzieckich oddziałów partyzanckich przez dowódców akowskich oficerów łącznikowych i przewodników.
Z dziennika dowiadujemy się też o masowym przechodzeniu polskich chłopów na prawosławie – gdy Niemcy wysiedlali Zamojszczyznę, a prawosławnych nie ruszali. Dodajmy, że te okolice kilkadziesiąt lat przedtem były jeszcze przeważnie unickie – społeczna pamięć o wyznawaniu przez przodków „wschodniej wiary” była względnie świeża i mogła takie decyzje ułatwiać, choć z drugiej strony potomkowie unitów, zmuszanych przez Rosjan do przechodzenia na prawosławie, żywili tez często silniejszą niż Polacy z rdzennie rzymskokatolickich rejonów awersję wobec prawosławia.
Jeśli jednak chodzi o niezgodne z powszechnym obecnym wyobrażeniem aspekty czasów okupacji, to niestety wymienić trzeba przede wszystkim relacje polsko – żydowskie. Klukowski poświęca im wiele miejsca. I nie jest to, łagodnie mówiąc, obraz z patriotycznych czytanek.
Doktor zamieszkał w Szczebrzeszynie w 1919 roku. Pisze, że Żydzi zdecydowanie górowali umysłowo nad miejscowymi Polakami. „Rozmaite kursy wieczorowe, odczyty, wykłady publiczne cieszyły się nawet powodzeniem, lecz prawie 75 procent słuchaczy stanowili Żydzi – pisze. „Trzeba przyznać, że zainteresowania umysłowe były wśród Żydów bez porównania większe niż wśród Polaków. Znałem choćby sporo rzemieślników żydowskich – szewców, krawców, którzy zadziwiali mnie swoją inteligencją, bystrością umysłu i sumą wiadomości zdobytych najróżniejszymi drogami... Jeszcze w 1927 roku poczta (w Szczebrzeszynie) dostarczała czasopisma zaledwie dwudziestu osobom (Polakom – PS), kiedy w tym czasie prenumeratorów pism żydowskich było przeszło pięćdziesięciu”.
Odnotowuje usunięcie z miejscowych szkół nauczycielek-Żydówek (bez zarzutów – domagała się tego endecko nastrojona ludność. Opisuje, jak w pobliskim Zamościu starosta mocno zaangażował się w organizowanie gospodarczego bojkotu Żydów. Gdy odchodził, rada miejska uchwaliła dla niego honorowe obywatelstwo. Zaprotestował przeciw temu pewien żydowski radny, argumentując iż „odżydzenie handlu w Zamościu nie leżało w interesie wszystkich mieszkańców miasta, które liczyło około 40 procent Żydów”. Za sprzeciwienie się wnioskowi radny ów został... wyrzucony z Rady.
W 1939 roku Szczebrzeszyn został na tydzień zajęty przez Rosjan. Żydowska młodzież – tak jak wszędzie – witała Armię Czerwoną entuzjastycznie. Spowodowało to oczywiście zrozumiały resentyment wśród Polaków. Gdy potem Niemcy zaczynali prześladowania Żydów, pewien miejscowy weteran Legionów powiedział – i Klukowski odnotowuje tę wypowiedź jako typową – że nie żałuje ich wcale, bo pamięta jak rozbrajali polskich żołnierzy.
Zarazem warto zauważyć, że bolszewicy gospodarowali w Szczebrzeszynie tylko tydzień. Nie zdążyły zatem nastąpić tam żadne wywózki czy w ogóle represje, w których zdążyliby zauczestniczyć żydowscy komuniści.
Co więcej, Klukowski opisuje epizod, jak to bezpośrednio po wejściu Rosjan do szpitala przywieziono kilkudziesięciu rannych żołnierzy WP. Doktora odwiedzili wtedy przywódcy miejscowego Komitetu Rewolucyjnego (z kontekstu wynika, że co najmniej w części byli to Żydzi, choć zarazem warto podkreślić, że do Komitetu i jego organów wchodziło też sporo Polaków – doktor z niesmakiem konstatuje m.in. obecność w czerwonej milicji członków przedwojennego Związku Rezerwistów) deklarując pełną pomoc tymczasowych władz radzieckich dla żołnierzy, i jako zadatek przywożąc z sobą wory mąki.
Już w 1940 roku Klukowski odnotowuje pogłoskę, iż przez zieloną granicę w okolice Szczebrzeszyna powróciło dwóch liderów miejscowych komunistów, którzy odeszli na wschód wraz z wojskami radzieckimi a potem rozczarowali się radziecką rzeczywistością.
 
W całym mieście silne podniecenie
 
Po wejściu Niemców niemal natychmiast zaczynają się prześladowania Żydów. Zaczynają zresztą Polacy – chłopi zaczynają rabować żydowskie sklepy. Interweniuje... Wehrmacht, niemieccy żołnierze rozpędzają tłum i zatrzymują rabusiów.
Ale to oczywiście jedynie epizod, niebawem Niemcy zaczynają prześladować Żydów. Z czynnym i nie wymuszonym udziałem Polaków.
   Wczoraj pod wieczór uderzeniem w głowę kamieniem został zabity jedenastoletni Izrael Grojser. Dziś wieczorem przyprowadzono do szpitala Żydówkę również z rozbitą głową – pisze Klukowski 11 sierpnia 1940 roku. A dzień później, w związku z wezwaniem żydowskich mężczyzn do udziału w pracach przymusowych „zaczęła się obława na mieście i pobliskich wsiach. Brali w niej udział oprócz policji i dwóch milicjantów dość liczni obywatele miasta na ochotnika, z burmistrzem Boruckim na czele”.
Dwa dni później „od północy zaczęło się szukanie i łapanie Żydów... Na naszej ulicy w „robocie” tej brali udział woźny z magistratu i dwóch młodych cywili na ochotnika....”.
Grozę wśród Żydów wzmacniało jeszcze i to, że „kupcy chrześcijańscy przeważnie nie chcą im nic sprzedawać. Zwłaszcza mieszczanki szczebrzeskie odpędzają Żydówki na targu od bab wiejskich, sprzedających produkty spożywcze”.
Emocje antyżydowskie, specyficzne antyżydowskie poruszenie ewidentnie było wtedy dominującym zbiorowym przeżyciem – mówiąc ostrożnie - sporej części szczebrzeszynian i mieszkańców okolicy. W tej sytuacji trudno się dziwić, że kiedy rozeszły się plotki iż rejon ma znowu zmienić przynależność państwową i Niemcy przekażą go z powrotem ZSRR Klukowski odnotowuje przejawy niepokoju. „Jak wrócą Rosjanie, to Żydzi będą się mścić” - powtarzano. Doktor nie wierzy w to. Uważa, że rację ma niemiecki komendant miasta, który powiedział że „Żydzi umyślnie rozpuszczają takie wiadomości, żeby zasugerować społeczeństwo i spowodować łagodniejsze obchodzenie się z nimi”....
Wczytajmy się w to zdanie niemieckiego komendanta. Polacy i Niemcy są w nim postawieni na jednej płaszczyźnie, jako wrogowie Żydów. Przy czym Polacy (społeczeństwo) są najwyraźniej postrzegani jako aktywnie realizujący prześladowania.
Mówimy o Szczebrzeszynie. Ale zjawiska te nie ograniczały się do Lubelszczyzny, ani do terenów gdzie jesienią 39 roku bodaj na jeden dzień dotarli Rosjanie. W styczniu 1940 roku Klukowski notuje:
-        Wezwano mnie dzisiaj do chorego Żyda z odmrożonymi stopami. Jechał z Warszawy koleją z zakupionym towarem. Opowiadał z płaczem, jak jeszcze na dworcu w Warszawie wyrzucili go z wagonu pasażerowie-Polacy, zabierając część towaru... Metody niemieckie znajdują podatny grunt w niektórych sferach społeczeństwa polskiego.
Wreszcie rusza machina Holocaustu.
„Z różnych stron dochodzą wiadomości o skandalicznym zachowaniu się części ludności polskiej i rabowaniu opuszczonych żydowskich mieszkań” - pisze doktor. W Szczebrzeszynie, kiedy Niemcy mordowali Żydów, „śmiano się i żartowano”.
Gdy rozpoczęto wywózki do Bełżca, „sporo ludności polskiej, zwłaszcza chłopaków, gorliwie pomaga przy wyszukiwaniu Żydów. W całym mieście silne podniecenie”.
 
Nielegalny ubój
 
„Ludność polska nie zachowywała się poprawnie... – komentuje doktor przy następnej, finalnej fazie ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej w Szczebrzeszynie. „Niektórzy brali czynny udział w tropieniu i wynajdywaniu Żydów... Chłopcy uganiali się nawet za małymi dziećmi żydowskimi, które policjanci zabijali na oczach wszystkich.... Popisywał się też młody policjant z Sułowa, Matysiak. Woźny (miejski) Skórzak, nie mając karabinu ani rewolwru, siekierą rąbał głowy wyciąganych z kryjówek Żydów. Przez cały dzień jedni tropili tych nieszczęśliwych, drudzy zwozili trupy i kopali na kirkucie doły”.
„Byłem świadkiem, jak usuwano Żydów z kryjówki w domu powroźnika Dyma. Naliczyłem około 50 Żydów wziętych do więzienia. Tłum patrzył, śmiał się, a nawet bił Żydów; inni przeszukiwali domy, szukając następnych ofiar" – notuje doktor.
Klukowski widzi grupy Żydów, pędzone na rozstrzelanie. „Po bokach szli żandarmi, policjanci i Polacy zaciągnięci do pomocniczej służby wartowniczej, bez broni, w czarnych niemieckich mundurach. Ci pałkami wciąż walili Żydów po plecach, po głowach i gdzie się dało”.
I w ogóle – podsumowuje Klukowski – „w stosunku do Żydów zapanowało jakieś dziwne zezwierzęcenie. Jakaś psychoza ogarnęła ludzi, którzy za przykładem Niemców często nie widzą w Żydzie człowieka, lecz uważają go za jakieś szkodliwe zwierzę, które należy tępić wszelkimi sposobami, podobnie jak wściekłe psy, szczury i tak dalej."
Znów – wczytajmy się w te zdania. Klukowski pisze, że „psychoza ogarnęła ludzi”. Po prostu ludzi, nie – niektórych ludzi. Autor dziennika, świadek wydarzeń używa tu wielkiego kwantyfikatora...
Niektórzy młodzi żydowscy mężczyźni uciekli do lasu. Doktor pisze:
-        Właśnie ci odgrażali się, że będą się mścić i podpalą miasto za takie zachowanie się ludności cywilnej.
Klukowski notuje to bez zdziwienia.
O Polakach, czynnie uczestniczących w Holocauście, doktor pisze co najmniej kilkanaście razy, przy czym większość tych wypadków dotyczy więcej niż jednego człowieka. O Polakach, przechowujących Żydów, pisze dwukrotnie.
Czy Szczebrzeszyn i okolice były jakimś ewenementem? Czy też ewenementem nie były, tylko po prostu gdzie indziej nie było kronikarza Klukowskiego?
Kilka lat później na Zamku w Lublinie, gdzie Klukowski siedział w 1946 roku, w gwarze aresztantów (głównie politycznych) tych więźniów, którzy siedzieli za zabijanie Żydów nazywano „skazanymi za nielegalny ubój”.
 
                                              
                                                *                               *                                   *
 
Ale od Klukowskiego (który, powtórzmy był cały czas zaangażowany w walkę i codziennie ryzykował życiem) dowiadujemy się czegoś nie do końca radosnego nie tylko na temat ówczesnych szczebrzeszyńskich Polaków, ale chyba i w ogóle o człowieku jako gatunku.
Gdy zaczyna się mordowanie Żydów na masową skalę, doktor pisze kilkakrotnie o tym, jaki jest poruszony, wstrząśnięty. Jak dobija go fakt, że nie może nic zrobić. Jak nie może sobie znaleźć miejsca, niczym się zająć. Jak nie potrafi spać, myśleć o niczym innym.
A kilkanaście dni później notuje:
-         Widziałem, jak starą Żydówkę, która już nie mogła iść o własnych siłach, gestapowiec zabił wystrzałem z karabinu. Mierzył dość długo, strzelił raz, lecz nie zabił, strzelił ponownie i dopiero poszedł dalej, dopędzając prowadzoną grupę. Ludzie patrzyli na to jak na rzecz zwykłą, codzienną.
I konkluduje:
-         Nie wiem dlaczego, ale i na mnie nie sprawiło to już tak silnego wrażenia, jak dawniej...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura