:))
:))
Paweł Burdzy Paweł Burdzy
4163
BLOG

Zapił. Pije. Żyć będzie?

Paweł Burdzy Paweł Burdzy Rozmaitości Obserwuj notkę 52

 

Mój przyjaciel znowu zaczął pić. Jeśli się nie zatrzyma, zachla się na śmierć.
 
Widziałem go dwa miesiące temu i teraz. Wielka różnica. Nie, nie leży w śmietniku z flaszką denaturatu w kieszeni. Dalej jest dyrektorem w ważnej firmie. Codziennie ogolony i odświeżony, w marynarce i wyprasowanej koszuli, „człowiek sukcesu” jednym słowem. Ale uważnemu oku nie umkną rozbiegane oczy czy drżące, spotniałe dłonie. Nos wyczuje zapach przetrawionego alkoholu, którego nie powstrzymuje – o naiwności pijacka! – duża ilość gumy do żucia czy inne wynalazki. On wyłazi z każdego poru skóry, zwłaszcza w lecie. Wreszcie nie sposób – jak się uważnie przyjrzeć a znamy się kopę lat - nie zauważyć tej irytacji, drażliwości tak charakterystycznej, gdy organizm skamle o kolejną dawkę „haju”.
 
Jak mi powiedział po pięciu latach absolutnej abstynencji, postanowił się sprawdzić. Tylko jedno piwo, dla smaku. Usiadł w knajpie na słońcu, celebrował, ciesząc się chwilą, która za chwilę nastąpi... Wyobrażam go sobie jak tam siedział na słoneczku, niczym dziecko, w sklepie ze słodyczami. Małe dziecko opychające się czekoladkami. Najpierw dotykał szklankę, podziwiając fantastyczne (jego zdaniem) kształty kropel na szkle i rozkład piany. Jedna linia tu, druga tam. Ciągi bąbelków odrywające się pionową linią od dna do kreski na szklance oznaczającej „0,5 l”.  Niesamowity kolor – daleczego wcześniej nie widział tego fantastycznego rozkładu barw. Zimno szklanki na policzku, wreszcie pierwszy łyk, drugi, piąty...
- Po kilkunastu sekundach wróciło. Lekkie uderzenie w głowę, jakby gumowym młotkiem... Po tylu latach... Poczułem ekstazę. To było lepsze niż seks – opowiadał mi, uśmiechając się głupawo, jak skąpał mózg w alkoholu, choć doskonale wiedział, że ten pierwszy łyk to jak dobrowolne włożenie ręki do ogniska na dobre kilka sekund.
 
Dwa miesiące później to już ciąg, jazda bez trzymanki. Choć na powierzchni wygląda normalnie - chodzi do pracy, kieruje ludźmi, spotyka się – to, jak na mój gust, cała aktywność życiowa ogranicza się do trzech czynności: picia, szukania kolejnej okazji do picia i działań maskujących. Ciąg po zapiciu. Książkowy. Po piwie, przyszła wódka, wino, piwo z wódką. W końcu wszystko na raz, byle coraz więcej. Do obiadu już nie wystarczy piwo – zamawia od razu dwa, trzy. Właściwie już nie trzeźwieje – rano trzeba zabić kaca, w południe wyrównać poziom alkoholu na tyle, żeby dotrwać do fajrantu, żeby dalej pić. W międzyczasie zdążył przekroczyć wszystkie bariery. Spotkanie z ważnym kontrahentem na rauszu, publiczna prezentacja dla kilkudziesięciu osób po dwóch piwach... Przyjaciel jeździ do pracy komunikacją miejską – samochód porzucił, żeby nie musiał martwić sie jazdą „na bani”. Zresztą trasy i zadania na mieście układa sobie tak, aby po każdym spotkaniu, mógł się zrelaksować w „bezpiecznym lokalu”. To znaczy miejscu znanym, dyskretnym, gdzie dla współpijących jest anonimem. Nie, nie potrzebuje towarzystwa. Samemu mu dobrze.. Terapia odebrała mu „dziecięcą niewinność” picia – nie może udawać, że nie zna konsekwencji. Wiedzy, że to śmiertelna choroba, ale zanim człowiek się wykończy, z reguły niszczy wszystko dookoła siebie – rodzinę, dzieci, pracę, dom. Dlatego lepiej swój pijacki krzyżyk nieść w gronie nieświadomych albo udających, że nie wiedzą.
*          *          *
Znamy się od zawsze. Razem zapoznaliśmy się z alkoholem, gdy jako piętnastolatki wydoiliśmy po piwie na klatce schodowej warszawskiego blokowiska. Przeżyliśmy potem z ćwierć wieku, nikt za kołnierz nie wylewał. Ja przestałem pić wcześniej, on pięć lat temu. Gdy na urodzinach zamiast trzech kieliszków wypiłcztery butelki wina i pomylił drzwi na balkon z drzwiami wyjściowymi. Nie, nic się właściwie nie stało, ale poszedł na terapię i został jak to się fachowo nazywa „trzeźwiejącym alkoholikiem”. I tak trzymał się pięć lat aż do feralnego „jednego, małego”.
 
Najgorsze, że końca nie widać, bo wyposzczony latami abstynencji jego mózg szaleje. Granica przesuwa się każdego dnia. Im bardziej przyjaciel stara się kontrolować wypadki wokoło (żeby lepiej i efektywniej pić), tym bardziej całe życie rozpada mu się na kawałki. To czysta chemia. Alkohol etylowy (C2H5OH) zmienia płynność błon komórkowych i wpływa na układy neuroprzekaźników. Zwiększa choćby wydzielanie serotoniny (5-hydroksytryptamina – 5-HT) w układzie nerwowym, co momentalnie powoduje zmiany w zachowaniu, myśleniu oraz emocjach – „ach jak przyjemnie”! Dopamina (4-(2-aminoetylo)benzeno-1,2-diol) tzw. „hormon szczęścia” stymuluje centralny układ nerwowy, wpływając na zwiększenie wydolności psychofizycznej, poprawę pamięci, zdolności koncentracji, skrócenie czasu reakcji i łagodzenie stanów depresyjnych, co poprawia samopoczucie. Nawet niewielka ilość alkoholu etylowego zwiększa jej ilość, co zachęca nas do stałego zwiększania dawki. Cząsteczki alkoholu otwierają też specjalne kanały błonowe (kanały GIRK) zaangażowane w funkcje ośrodkowego układu nerwowego takie jak pamięć, poznawanie, emocje oraz koordynacja ruchowa. Dlatego mózg nasączony dawką alkoholu przestaje prawidłowo reagować na bodźce, co powoduje choćby tak znane z opisów zniekształcenie odczuwania czasu. Na nieszczęście pijącego, pod wpływem gorzały nadwrażliwe stają się receptory NMDA (N-metylo-D-asparaginianu) – spowodowana tym nadpobudliwość w ośrodkowym układzie nerwowym skutkuje przykrymi konsekwencjami w postaci kaca: mózg domaga się kolejnych stymulacji, stąd konieczność „klinowania”.
 
„Chemia, sremia, jak się chce, to się nie pije” sam myślałem w ten sposób, gdy mi opowiadali o uzależnieniach. Aż sam zobaczyłem, że coś jest na rzeczy. Mówili mi kiedyś o „piciu na sucho”, gdy mózg uzależnionego „pije” oczami na sam widok alkoholu.
- Taa, oczywiście – odpowiadałem.
Ale z rok temu zobaczyłem na własne oczy, że kiedy z kolegami opróżnialiśmy kieliszki (naprawdę niewiele, tak dla kurażu), Przyjacielowi od samego patrzenia zaczął się plątać język. Po paru chwilach zaczął się nawet zataczać a rano miał potężnego kaca, jakby pił w najlepsze.
 
No więc nic dziwnego, że w głowie pijącego zaczyna się jazda – od euforii do depresji. Aby uniknąć tej ostatniej, trzeba zwiększać ilość lub częstotliwość. Dalej jest coraz gorzej: kolejne dawki nie przynoszą już większej przyjemności, pozwalają „podbić” nastrój i wyrwać się z gorszego, do nieco mniej gorszego stanu. Mój przyjaciel właśnie przerabia to na własnej skórze i – niestety – końca nie widać. Ale zatrzymac się może tylko sam. Zanim prowadzone na kacu auto rozbije się na drzewie albo zabije człowieka. Zanim nieprzytomny zakrztusi się rzygowiną albo wpadnie pod samochód. Zanim zostanie pobity gdzieś w ciemnym zaułku.  Zanim wreszcie nie wytrzyma serce albo – dla niektórych błogosławieństwo, bo szansa na ratunek – przeszywający ból nie przeszyje ciała na wysokości trzustki czy wątroby. Jeśli głowa jest mocna a organy wytrzymałe, będzie to trwało dłużej. Do czasu, bo w końcu z mózgu zostanie galaretka wytwarzająca omamy albo padaczkę alkoholową. Albo nieodwracalne zmiany tkanki ścięgien spowodują ten śmieszny „krok pijaka”. Pijący (podobnie narkoman, lekoman czy inny uzależniony) może wyzwolić się tylko sam. Jeśli nie postanowi (nie ważne czy zmuszony czy z własnej woli, modlitwą czy groźbą) przestać, nikt go nie powstrzyma od tego rozłożonego w czasie samobójstwa. I na tym polega diabelska sztuczka z alkoholem: człowiek zabija się sam, przy pomocy trucizny, która udaje tajemniczy  i uroczy eliksir szczęścia....
*          *          *
Skąd to wszystko wiem? Mój przyjaciel pije i kiedy mu gorzej, dzwoni i rozmawia ze mną. No, za dużo powiedziane rozmawia, częściej bełkocze. Ma oczywiście swoje wytłumaczenie.
– Uwielbiam ten szumek w głowie ... załamanie czasu... gejzer myśli, wspaniałe pomysły tryskające niczym wodospady... –  mówił mi.
Nie wiem, może i tak jest. Jedno co widzę, że dowody na genialne działanie alkoholu, to kilka zabazgranych karteczek. Nawet jeśli tam był jakiś ślad oryginalności, zagubił się esach floresach nie do rozszyfrowania dla niego samego. Zresztą nawet gdyby wynalazł proch, nie miałby czasu go wyprodukować, bo przecież głównym zajęciem jest szukanie kolejnego „haju”.
Z drugiej strony, w chwilach szczerości, mówi mi o naukach wyniesionych z terapii. I to jest ta dwoistość, której nie mogę złapać: wie, że się zabija, ale nie przestaje... Jakby mówił, „jeszcze jeden strzał, jeszcze choć jeden raz - jutro, jutro przestanę”. Ale nie przestaje.
 
Nieco inaczej ta historia wygląda w opowiadaniu jego żony.
– Wróciło przerażenie... Dzieci chodzą na paluszkach, żeby taty nie draźnić, niczym strażacy- supermeni zaczynają wokół niego tańczyć, żeby skacowany nie zrobił awantury... Wiesz, kłótnie, awantury, to się zdarzało gdy był abstynentem, bo i mózg przez lata przeżarty alkoholem. Odkąd zaczął chlać, wszystko wraca ze stukrotną siłą – mówiła mi.
Także o tym jak szukając czegoś w dawno nie otwieranej szafce wypadły ukryte puszki... O tym, że gdy nakryła go w domu, przeniósł się chlać do restauracji (pokazuje plik rachunków – ilości i wydane pieniądze rosną z każdym dniem)... O tym, że ma sine ślady po tym, jak chwycił ją z pijacką, niedźwiedzią siłą za przeguby...
I na koniec spokojnie, z rezygnacją człowieka, który widzi jak jego bliski znów próbuje skakać na główkę do basenu bez wody: - Czasami chciałabym zasnąć i się już nie obudzić, żeby nie przechodzić tego jeszcze raz...
 
Znamy się ponad ćwierć wieku. Jak to się mówi, razem „nie raz kradliśmy konie”. A teraz mój przyjaciel znów zaczął pić i jak się nie zatrzyma, zachleje się na śmierć. Świeci piękne czerwcowe słońce, wkoło czuć nastrój wakacji. A mój przyjaciel zabija się na własne życzenie, a ja niestety niewiele mogę w tej sprawie zrobić.

 

Tekst ukazał się w 22. numerze "Uważam, Rze"

112.198

"Benia mówi mało, ale on mówi smacznie"

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości