Dwa dni temu w TVP 1 gościła dawno niewidziana Ewa Kopacz i bardzo dobrze się stało, bo ileż to wspomnień przywołuje widok byłej już na szczęście premier polskiego rządu! Z góry przepraszam, że częściowo przypomnę tutaj rzeczy znane – na swoje usprawiedliwienie mogę napisać, że jest to felieton na poły wspomnieniowy, co jest o tyle uzasadnione, że wyborcy mają pamięć dobrą, ale krótką, więc dobrze od czasu do czasu cofnąć się w czasie i przypomnieć sobie jak było. Przeżyjmy więc to jeszcze raz, by nie musieć tego przeżywać już nigdy więcej.
Najpierw, zaraz po objęciu urzędu, pani Kopacz godziła Jarosława Kaczyńskiego z Tuskiem, by niedługo potem przemówić Urbanem i prezesowi PiS zarzucać organizowanie „seansów nienawiści”. Potem - jak można się domyślić, za radą Miśka Kamińskiego - ocieplała sobie wizerunek ometkowanymi sesjami w pismach dla kobiet (Kopacz to chyba pierwszy na świecie premier rządu dorabiający sobie, jako słup ogłoszeniowy), gdzie zwierzała się także, że lubi „rzucić się na matę i zrobić parę brzuszków”. Wizerunek ówczesnej szefowej rządu nie zdążył się jeszcze rozgrzać na dobre, a już stroiła się ona garsonkę Margaret Thatcher (o kilka numerów za dużą) i pozowała na „żelazną damę”, co to się górnikom nie kłania. Gdzieś po drodze pani premier kopnęła się do Berlina, gdzie zabłądziła na czerwonym dywanie, w związku z czym Angela Merkel musiała przejść na ręczne sterowanie i pchnąć ją we właściwym kierunku. Potem była kampania wyborcza do parlamentu, w czasie której mieliśmy sławne „wyjazdowe posiedzenia rządu”, który - zamiast siedzieć w Warszawie i pracować, bo za to brał pieniądze – wałęsał się bez sensu po całej Polsce pociągiem Pendolino, za którym podobno latał pusty samolot rządowy, na wypadek, gdyby pani premier musiała pilnie wrócić do stolicy. Razem z rządem podróżowały po kraju meble, a z ust Ewy Kopacz padały niemoralne propozycje („Panie ministrze postawić panu loda?”). Ile to wszystko kosztowało? To dobre pytanie i mam nadzieję, że kiedyś się dowiemy, a Platforma zwróci pieniądze, bo to nie było nic innego, jak ordynarne robienie sobie kampanii za publiczny grosz. Pozyskane środki mogą pójść na zasiłki na pierwsze dziecko, których tak domagają się Schetyna z Neumannem, choć gdy sami rządzili nie dawali 500 zł na żadne dziecko, a nawet odebrali najlepiej zarabiającym becikowe i ulgi podatkowe.
Wymienione przeze mnie „szaleństwa pani Ewy”, jej wygłupy i kompromitacje wystarczyłyby, by obdzielić kilku polityków, a to przecież i tak jeszcze nie wszystko. Można tu dodać i sławetne „na metr w głąb” oraz zgodę na przyjęcie dodatkowych imigrantów (w sumie to 7,5 tys. chłopa), za których trzeba będzie zapłacić - rocznie to jest lekko licząc kilkadziesiąt milionów zł - i dobrze by było, żeby może pani Kopacz wraz ze swoją partią wskazali skąd wziąć na to pieniądze i komu je uprzednio odebrać. Ja osobiście proponowałbym przekazać na ten cel dotacje dla partii politycznych, które pobiera PO (oraz PSL i Nowoczesna, bo oni też byli za), oraz uposażenia poselskie i senatorskie parlamentarzystów z tych ugrupowań, a jak zabraknie – opodatkować działaczy wspomnianych partii z przeznaczeniem specjalnie na utrzymanie imigrantów.
Tak czy siak, wizyta pani Kopacz w TVP pokazała, że potencjał autokompromitacji pani Ewy jest nadal duży. Oto prowadzący program Krzysztof Ziemiec zapytał byłą premier o propozycje zmiany konstytucji, przedstawione przez ugrupowanie Kukiz’15 i nagle stała się rzecz bardzo dziwna, bo w Ewę Kopacz najwyraźniej wstąpił duch Czuchnowskiego z Wyborczej. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć fakt, że Kopacz - zamiast odpowiedzieć na pytanie - ni z tego, ni z owego wygłosiła oświadczenie „w obronie zwalnianych dziennikarzy” niemal identyczne z tym, które swego czasu odczytał na antenie TVP Info dziennikarz od Michnika, na chwilę przed tym, jak demonstracyjnie opuścił studio? Prawdę mówiąc, ja tego inaczej wytłumaczyć nie potrafię, no chyba tylko tak, że to nie była Ewa Kopacz, ale sam Czuchnowski, który wcisnął piwny brzuch w garsonkę, zrobił sobie makijaż oraz trwałą ondulację i przyszedł do TVP (choć obiecywał, że już nie przyjdzie), podając się za byłą premier. Nie można tego wykluczyć, bowiem przebieranie się facetów w damskie fatałaszki to na Czerskiej chyba „żadne nihil novi” – że zacytuję dyrektora Krzakowskiego z filmu Stanisława Barei. To przecież w końcu Jasnogród, którego Wyborcza jest najtwardszym jądrem, od dawna lansuje tezę, że „płeć to kwestia umowna”, więc w sumie dlaczego niby Czuchnowski nie miałby chodzić w garsonce. No chyba, że jest jakiś zacofany…
Tak więc Kopacz najpierw wyraziła swoją „dezaprobatę w stosunku do potraktowania tych dziennikarzy, z którymi” jej się „rozmawiało bardzo dobrze”, najwyraźniej bojąc się, że teraz już tak dobrze rozmawiać się Platformie nie będzie i mogą – o zgrozo! – padać jakieś niewygodne pytania. Potem była premier zasmuciła się, że w TVP nie będą pracowały osoby takie, jak „pan redaktor Kraśko, czy pani Dobrosz-Oracz, czy wreszcie pani Lewicka”,a przecież „to były te osoby, które tworzyły znak jakości Telewizji Publicznej”. Dalej nie oglądałem, więc nie wiem co się stało – czy redaktor Ziemiec odprawił jakieś egzorcyzmy, by wypędzić z Ewy Kopacz złego czerskiego ducha, czy może zdemaskował samozwańca Czuchnowskiego, bezwstydnie udającego byłą premier – to zresztą nie jest takie nieważne.
Ważny jest ten znak jakości, o którym wspomniała pani Ewa Kopacz, a konkretnie na czym ta sławna „jakość” polegała. Tego niestety nie można opisać – to trzeba obejrzeć na własne oczy. A jest co oglądać: telewizyjne wywiady Kraśki z Antonim Macierewiczem, Tadli z Andrzejem Dudą, albo Lewickiej z Piotrem Glińskim wszystkie razem i każdy z osobna mógłby posłużyć wykładowcom dziennikarstwa, żeby uczyć studentów jak NIE należy traktować swoich rozmówców, zaś słuchaczom szkół policyjnych, jako materiał poglądowy obrazujący, jak postępować z podejrzanymi. Wspomniane rozmowy, bardziej niż wywiady, przypominały bowiem przesłuchania i to na dodatek takie, na które śledczy przychodzi z gotowym aktem oskarżenia i dąży już tylko do tego, by z delikwenta, którego wziął w obroty, wydobyć zeznania pasujące do założonej tezy. Jest to zresztą zupełnie zrozumiałe, biorąc pod uwagę resortowe korzenie tuzów polskiego dziennikarstwa. Czym skorupka za młodu nasiąknie…
Bardzo dobrze się stało, że pani Ewa Kopacza pofatygowała się do TVP i swoją tam bytnością przypomniała, co to za persona jeszcze pół roku temu zasiadała w fotelu Prezesa Rady Ministrów. Mogę się mylić, ale moim zdaniem prestiż szefa polskiego rządu nigdy nie upadł tak nisko, jak w okresie premierowania pani Kopacz. Dla PiS takie wizyty to czysty zysk, działa tutaj bowiem słynne „prawo Bugaja” (Ryszarda), który kiedyś podobno powiedział, że jak się wkurzy na PiS, to bierze do ręki Wyborczą, czyta jeden-dwa artykuły i mu przechodzi. Z taką opozycją, jak PO, albo Nowoczesna, kierowana przez jeźdźca bez głowy (a w każdym razie bez mózgu – sądząc po wypowiedziach) galopującego na Rubikoniu, partia Jarosława Kaczyńskiego może optymistycznie patrzeć w przyszłość. Gdyby PiS-owi spadły sondaże (póki co łaskawe dla tego ugrupowania), to wystarczy dać do telewizji Ewę Kopacz, najlepiej w tandemie z jeźdźcem bez głowy i pozwolić im mówić. Skokowy wzrost poparcia dla PiS gwarantowany.
Inne tematy w dziale Polityka