„Boże strzeż mnie od przyjaciół – powiadał kardynał Richelieu – z wrogami sam dam sobie radę!” Trudno nie przyznać racji pierwszemu ministrowi Ludwika XIII, zwłaszcza jeżeli pamiętać, że czasem bywa i tak, iż „wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły”. Właśnie w ostatnich dniach trzej tacy „serdeczni przyjaciele” naszego kraju najboleśniej zatroskali się o stan demokracji w Polsce, czemu niezwłocznie dali wyraz w formie epistolarnej. Chodzi mi oczywiście o amerykańskich senatorów, którzy obudzili się ze snu zimowego i napisali list do premier Szydło. Nie wiem dokładnie jak to wyglądało, ale wyobrażam sobie, że mężowie ci – niczym sławny świstak Phil z Punxutawney – wyszli ze swej siedziby i nie ujrzawszy własnego cienia skonstatowali, że zima potrwa jeszcze osiem tygodni, a w Polsce nie ma demokracji. W związku z powyższym wysmażyli do szefowej naszego rządu wspomnianą epistołę, w której wezwali panią premier do poszanowania demokratycznych standardów.
To zresztą pewna nowość, bo do tej pory zza oceanu dochodził jedynie bulgot tamtejszych mediów głównego… nurtu, gdzie produkował się m. in. pan Fareed Zakała… Pardon, nie żadna „Zakała”, tylko Zakaria, który wyemitował w telewizji CNN paszkwil na temat naszego kraju. Wieść gminna głosi, że podekscytował go do tego jego dobry znajomy, il buffone di Chobielin, który utraciwszy fuchę ministra spraw zagranicznych RP, podobnież zadekował się na Harwardzie, gdzie będzie „uczył” Bogu ducha winnych amerykańskich studentów. Uniwersytecka fucha Radka wskazuje zresztą na źródło umysłowej degrengolady amerykańskich elit, zdobywających wykształcenie na zasadzie „uczył Marcin Marcina” – dla nikogo nie jest przecież chyba tajemnicą, że amerykańskie uniwersytety, zwłaszcza wydziały humanistyczne, to wylęgarnie najgorszych lewackich zabobonów, szerzonych przez szarlatanów w profesorskich togach. Cóż się tedy dziwić, że absolwenci tych uczelni opuszczają ich mury kilka razy głupsi, niż w nie weszli, a potem obejmują stanowiska w administracji rządowej, zostają senatorami itp., no i piszą te swoje listy.
Kancelaria Prezesa Rady Ministrów odpowiedziała na list amerykańskich senatores bardzo szybko. Pod odpowiedzią widnieje podpis pani premier (a powinien ją raczej podpisać jakiś zastępca dyrektora Departamentu do Spraw Mało Ważnych w KPRM), ale i tak najważniejsza jest treść, która łączy uprzejmość z kilkoma prztyczkami w nos w zgrabną całość, która mądrze nazywa się asertywność. Taka postawa stanowi nową jakość w stosunkach polsko-amerykańskich, bo do tej pory regułą było – jak wyznał nasz kieszonkowy Talleyrand przy Słońcu Peru – robienie łaski za bezdurno.
I właśnie tutaj na scenę wkracza niejaka „Jola” Sacewicz, jak ją przedstawia organ Michnika – „dziennikarka, fizyk, matematyk, działaczka LGBTQ. Profesjonalistka politycznego PR. Mieszka z żoną w Dallas [sic!]”, która napisała list do Wyborczej. W liście tym możemy przeczytać, że z baz NATO i większych środków na obronę Europy Środkowej nici, bo odpowiedz premier Szydło, napisana przez „niedouczonego adepta dyplomacji”, obraziła bohatera wojny w Wietnamie (McCaina, jednego z trzech sygnatariuszy), a przy tym niezgodnie z prawdą zarzuciła autorom nieznajomość polskich realiów – no, bo przecież Fried (Daniel, były ambasador) i Nulandowa (Victoria z amerykańskiego MSZ) tu byli, miód na Czerskiej pili i brak demokracji na własne oczy zobaczyli. Już nawet nie chce mi się śmiać z głupot działaczki ChWDP… Pardon – LGBT. „Jola” od LGBT najwyraźniej nie rozumie, że państwa w polityce kierują się swoimi interesami, a nie tym, co kto komu w liście napisał, albo czego nie napisał.
Tak swoją drogą, to nie można wykluczyć, że list trójki senatorów ma w istocie na celu zmiękczenie stanowiska polskiego rządu i wymuszenie jakiś ustępstw na rzecz opozycji, bo USA próbują swoim zwyczajem grać na wielu fortepianach i nie zamierzają inwestować tylko w PiS, ale chcą podać pomocną dłoń PO-Nowoczesnej. (Może o tym świadczyć „nieoficjalna” wizyta pani Nulandowej - obok oficjalnej Frieda - , która chyba nie przyjechała tutaj zobaczyć Lajkonika i zjeść kremówkę, tylko raczej po to, by obsztorcować nasz rząd). Jeżeli tak by w istocie było, to udzielona odpowiedz jest tym bardziej trafna i potrzebna, i wówczas to właśnie dobrze, że znalazł się pod nią podpis premier Szydło, bo w takim wypadku, to nie jest odpowiedz udzielona jakimś trzem popychadłom z amerykańskiego Senatu, ale w istocie Stanom Zjednoczonym (!). A w przełożeniu na ludzki język odpowiedz ta brzmi: my wam łaski robić nie będziemy, albo traktujecie nas po partnersku, albo spadajcie. Jeżeli w amerykańskim Departamencie Stanu (ichni MSZ) pójdą po rozum do głowy – co będzie o tyle trudne, że to jest matecznik lewackich ciemniaków – to dobra nasza, jeżeli nie – to przynajmniej pozbędziemy się szkodliwych złudzeń.
Oczywiście, pozbycie się złudzeń – dobra rzecz, ale zaraz potem trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, co z tym fantem zrobić. Stany Zjednoczone można lubić, albo nie (osobiście – nie przepadam), ale to jest, póki co, najpotężniejsze państwo na świecie i dobrze mieć takiego sojusznika, zwłaszcza jak samemu jest się wciśniętym między „byłego czekistę” (nie ma „byłych” czekistów, chyba że na cmentarzu…), a niespełna rozumu kanclerz Niemiec. Odpowiedz jest banalnie prosta – robić to, co wszyscy inni, czyli mieć własne lobby w Waszyngtonie. Po prostu muszą tam być ludzie, którzy na okrągło, a nie od wielkiego dzwonu będą promować polskie interesy i torpedować inicjatywy, które Polsce szkodzą. Na ten cel nie ma co żałować pieniędzy, bo każdy zainwestowany dolar (skrupulatnie rozliczany przez polskie MSZ!) zwróci się w dwójnasób. Prócz tego polska dyplomacja musi zrobić co tylko w jej mocy, by zintegrować amerykańską Polonię, która również może być promotorem interesów Starego Kraju. Oczywiście, żeby cos z tego wyszło, to konieczna jest natychmiastowa wymiana kadr w polskich placówkach dyplomatycznych w USA, bo dotychczasowe nadają się chyba tylko do zamiatania ulic, a i to pod nadzorem. Sprawa jest tym bardziej pilna, że w tym roku mamy w Stanach wybory prezydenckie, a 10 milionów głosów Polonii to dla kandydatów łakomy kąsek. Chodzi o to, żeby Polacy coś za te głosy mieli, a nie oddali je na tego kto piękniej będzie zachwalał kiełbasę oraz pierogi i na szybko dosztukuje sobie polskie korzenie, łżąc w żywe oczy, że jego babka była z domu Kowalska, ale „osierociła go nim na świat przyszedł”.
Polskie lobby w Waszyngtonie, plus dobrze zorganizowana i mówiąca jednym głosem Polonia to powinien być fundament w stosunkach polsko-amerykańskich – bez tego nie mamy nawet co marzyć, że nasz głos w USA będzie słyszany, a nasze interesy uwzględnianie. Trzeba też sobie jasno powiedzieć, że łatwo nie będzie, bo mszczą się na nas lata zaniedbań, czy wręcz działań jawnie godzących w polskie interesy (czy można sobie wyobrazić większe kuriozum, niż ambasador RP, który w Waszyngtonie lansuje jawnie antypolski knot pt. „Pokłosie”?). Dlatego też wypada życzyć naszej dyplomacji konsekwencji i wytrwałości w zbożnym dziele, jakim jest budowanie polskiej pozycji nad Potomakiem. Na pewno im się przydadzą.
Inne tematy w dziale Polityka