Na portalu Interia.pl ukazała się wczoraj bardzo intrygująca wiadomość. Otóż – powołując się na portal „Ukraińska Prawda” (mam nadzieję, że to nie jest jakiś pogrobowiec sowieckiej „Prawdy”) – Interia poinformowała, że prezydent Ukrainy Petro Poroszenko chętnie widziałby w fotelu premiera tego kraju… profesora Leszka Balcerowicza. Mało tego, podobno toczone są w tej sprawie „poufne negocjacje” i to „od grudnia ubiegłego roku”. Nie wiadomo wprawdzie jak na całą propozycję zareagował sam Balcerowicz, no ale skoro „toczone są negocjacje”, to chyba jasne, że nie podał ukraińskim dziewosłębom czarnej polewki, ani nawet „harbuza”, lecz przeciwnie – wydaje się całą propozycją zainteresowany, tylko na razie się targuje.
Warto w tym miejscu przypomnieć, że pan profesor Balcerowicz robi obecnie na Ukrainie za Wujka Dobra Rada i od grudnia 2015 r. udziela naszym wschodnim sąsiadom zbawiennych pouczeń jak zreformować gospodarkę. Co więcej, Leszek Balcerowicz od dawna lał miód na serca Ukraińców (czy, może – nawijał im makaron na uszy) twierdząc publicznie, że Ukraina „jest w stanie wyzwolić swój potencjał gospodarczy i stać się bogatym krajem”, więc chyba już nie będzie taki, żeby w tym „wyzwalaniu” czynnie nie dopomóc, np. jako szef rządu. Również pan prezydent Petro Poroszenko wygląda na człowieka, który „umie łamać przeszkody i naginać charaktery” – zupełnie, jak bohater pewnej polskiej powieści, więc pewnie jakoś się dogadają.
Pomysł powołania cudzoziemca na premiera Ukrainy zasługuje, moim zdaniem, na miano co najmniej niecodziennego, a uzasadnieniem dla takiego posunięcia ma być m. in. to, że – zdaniem Ukraińców – Balcerowicz „jest gotowy naprawdę oczyścić klikę nominatów partyjnych”, by w ten sposób uzdrowić państwo i jego gospodarkę. Nie sposób nie zadać sobie pytania, jak to się dzieje że 45-milionowy naród nie jest w stanie wyłonić spośród siebie nikogo, kto byłby w stanie to uczynić i musi się salwować importem premierów z zagranicy. Mnie osobiście wydaje się to mało prawdopodobne, bo za naszą wschodnią granicą chyba nie brakuje ludzi wykształconych, tudzież mających charakter na tyle silny, by przeciwstawić się „nominatom partyjnym”. No, ale skoro nasi sąsiedzi są w stanie poradzić sobie z reformami sami, to po cóż im Balcerowicz w fotelu premiera?
A może to chodzi – głośno myślę – o ukraiński wariant „okrągłego stołu”, który w polskim wydaniu polegał na podzieleniu się przez komunistów władzą z opozycją po to, by ta ostatnia poniosła koszt drastycznych reform gospodarczych, których twarzą, jak pamiętamy, został Leszek Balcerowicz. Należy w tym miejscu przypomnieć, że – jak arcysłusznie zauważył Jarosław Kaczyński (co, nawiasem mówiąc, stało się jedną z przyczyn nagonki na Niego, która z przerwami trwa do dziś) – wskutek głupoty Unii Demokratycznej plan ten został zrealizowany w 200 %, bo nie dość, że przepoczwarzona komuna uwłaszczyła się na majątku państwowym (co również było jednym z celów „transformacji ustrojowej” w Polsce), to jeszcze stanęła w pierwszym szeregu protestujących przeciwko drakońskim reformom Polaków, dyskontując politycznie gniew społeczeństwa i na fali tego gniewu powracając triumfalnie do władzy już w 1993 r. Doprawdy, czegóż komuniści mogli chcieć więcej?
Może więc chodzi o „powtórkę z rozrywki” – ćwierć wieku później i nie nad Wisłą, ale nad Dnieprem. Na Ukrainie, tak samo jak wszędzie na świecie, zwykli ludzie chcą po prostu spokojnie i w miarę dostatnio żyć, a zmiana władz dała im nadzieje (póki co, dalekie od spełnienia), że może w końcu coś zmieni się na lepsze. Jak można się domyślać, obecny układ rządzący doszedł jednak do wniosku, że bez drastycznych reform się nie obejdzie, a jest oczywiste, że ich skutkiem będzie dalsze pogorszenie warunków życia narodu i wybuch społecznego niezadowolenia, które, co oczywiste, obróci się przeciwko rządzącym i być może nawet pozbawi ich władzy, tak samo, jak w Polsce w 1993 r. Można jednak tego uniknąć stawiając na czele rządu (a w konsekwencji obarczając ciężarem reform i ich społecznych konsekwencji) osobę spoza ścisłego układu rządzącego, najlepiej z zagranicy. Wściekłym Ukraińcom zawsze będzie można powiedzieć: „Myśmy chcieli dobrze, zaprosiliśmy zagranicznego eksperta, nie nasza wina, że pokpił sprawę.” Przy odrobinie piarowskiej zręczności taki manewr mógłby się udać. Dla Polski mogłoby się to okazać szczególnie kłopotliwe, bo ukraińska wersja Samoobrony krzycząca, że „Balcerowicz musi odejść” zapewne nie omieszkałaby zwrócić uwagi, że sprawca nieszczęść narodu ukraińskiego jest Polakiem, a wiadomo, jakie te „Lachy” są – chcą zniszczyć Ukrainę i zagarnąć prastary Lviv. Ktoś wyciągnąłby jakieś mapki ze Lwowem w granicach Polski, ktoś inny przypomniałby, że „przecież” już w 2009 r. Putin miał proponować Tuskowi podział Ukrainy i wszystko zaczęłoby się układać w „logiczną” całość, bo przecież nikogo na Ukrainie nie będzie obchodzić, że Balcerowicz swoimi reformami przetrącił kręgosłup rodzącej się na pocz. lat 90. polskiej klasie średniej i doprowadził do pauperyzacji mnóstwa ludzi w Polsce. W efekcie, skoro ukraińskie władze nie będą w stanie dać swojemu narodowi chleba, to dadzą mu antypolskie igrzyska. Jak wielkim zagrożeniem byłoby to dla naszego kraju, nikomu nie trzeba chyba tłumaczyć.
Czy władze Ukrainy same wpadły na pomysł z powierzeniem Balcerowiczowi funkcji premiera, czy może ktoś „życzliwy” im go podpowiedział, a jeżeli tak, to kto? Jeżeli pada nazwisko Leszek Balcerowicz, to mnie automatycznie kojarzy się z nim inne – George Soros. Dla nikogo nie jest chyba obecnie tajemnicą, że to nie żaden Balcerowicz jest autorem „terapii szokowej” zaordynowanej polskiej gospodarce – inna sprawa, że po tylu latach i tylu peanach na swoja cześć pan profesor chyba w to szczerze uwierzył, podobnie, jak „Bolek” uwierzył, iż to on zwerbował oficera SB, a nie oficer jego. Autorem planu „reform” jest Soros, przy czym, z uwagi na przemiany polityczne, jakie zaszły w tzw. „międzyczasie” ostateczną formę nadał mu Jeffrey Sachs. Tajemnicą poliszynela jest również, że „filantrop” Soros od co najmniej 12 lat żywo zainteresowany jest sprawami Ukrainy, ze szczególnym uwzględnieniem korzyści, jakie mógłby dla siebie wyciągnąć z tego kraju. Z dużą dozą pewności można przypuszczać, że już teraz co nieco udało mu się tam uciułać, ale wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Chyba nie przesadzę, jeżeli napiszę że pan Soros z dużym ukontentowaniem przyjąłby wiadomość o tym, że Leszek Balcerowicz zasiadł w fotelu premiera Ukrainy.
Jednakże międzynarodowa finansjera to nie jedyni „szatani”, którzy mieszają w ukraińskim kotle. Sił próbujących ugrać coś dla siebie za naszą wschodnią granicą jest oczywiście znacznie więcej, ja zwróciłbym uwagę na jednego z tych graczy, a mianowicie na Niemcy. Historycznie rzecz biorąc, Niemcy mają duże doświadczenie w rozgrywaniu karty ukraińskiej we własnym interesie, a tradycje takich działań sięgają II poł. XIX stulecia, kiedy realizowane one były nie tylko przez Berlin, ale i przez Wiedeń. Obecnie jednym z głównych niemieckich zmartwień jest to, że Polska nie chce już dłużej godzić się na wyznaczony jej przez Bundeskanzleramt status rezerwuaru taniej siły roboczej oraz importera wątpliwej jakości towarów made in Germany, a ostatnio – kraju, gdzie będzie można upchnąć nadmiar „nachodźców”. Można się domyślić, że Berlin z zadowoleniem powitałby zaognienie stosunków polsko-ukraińskich licząc, że będzie je mógł wykorzystać dla osłabienia pozycji naszego kraju. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że to właśnie Niemcy próbują przy pomocy zakulisowych działań wystrugać prof. Balcerowicza na premiera Ukrainy (co z ww. względów konweniuje międzynarodowej finansjerze oraz obecnym ukraińskim władzom). Tak, czy inaczej dobrze by było, żeby ktoś wytłumaczył panu profesorowi, że najlepiej będzie, jeżeli podziękuje Ukraińcom za kuszącą propozycję, ale z bólem serca odmówi.
Inne tematy w dziale Polityka