Zacznę nietypowo, bo chciałbym, żebyśmy na chwilę przenieśli się do Stanów Zjednoczonych, co przy okazji pozwoli mi się wytłumaczyć z tytułu, który (przynajmniej pierwsza jego część) dla wielu Czytelników zapewne stanowi zagadkę. Otóż, jak wiadomo, w USA trwa wyścig po nominację Partii Demokratycznej i Republikańskiej w zaplanowanych na listopad wyborach prezydenckich. Po stronie republikanów zdecydowanym liderem jest biznesmen Donald Trump, który startuje pod hasłem „Znowu uczynimy Amerykę wielką” (We’ll make America great again). Trump, człowiek którego majątek szacuje się na kilka miliardów dolarów, bez przerwy przechwala się swoimi sukcesami w biznesie, które mają stanowić dowód na to, że tylko on jest w stanie podnieść Stany Zjednoczone z kolan, co do Amerykanów bardzo silnie przemawia, bo ludzie, którzy odnieśli sukces w sektorze prywatnym i własnymi siłami doszli do dużych pieniędzy, cieszą się tam ogromną estymą. Nic tedy dziwnego, że przeciwnicy miliardera, do których zaliczają się nie tylko liberalne media, ale i republikański establishment, postanowili uderzyć właśnie w ten element jego kampanii. Aby udowodnić, że z Donalda nie taki wybitny przedsiębiorca, jak go malują – a właściwie, jak on sam siebie maluje, bo miliarder jest mistrzem autopromocji i godzinami potrafi mówić… o sobie – jego przeciwnicy wyciągnęli kilka, w ich opinii, nieudanych biznesów, takich jak sprzedaż wody mineralnej, befsztyków (w amerykańskiej nomenklaturze – steków) oraz własny uniwersytet – wszystko, jak zwykle u Donalda Trumpa, sygnowane jego nazwiskiem. Jaka była reakcja biznesmena? Otóż, urządził on konferencję prasową, na której zrobił to, co lubi i potrafi robić najlepiej, czyli się przechwalał. Niby nic nowego, gdyby nie jeden szczegół – Trumpowi towarzyszyły stosy steków, kilkadziesiąt butelek wody mineralnej, jakieś książki opatrzone logo Trump University, a miliarder opowiadał, że te wszystkie przedsięwzięcia, o których mówiono, że zakończyły się porażką, to były w istocie olbrzymie (tremendous – jego ulubione słowo) sukcesy.
Właśnie ta scena z konferencji Trumpa przypomniała mi się, kiedy usłyszałem odpowiedz, jakiej prezes TK, Andrzej Rzepliński udzielił dziennikarzowi TVN 24, proszącemu go, by odniósł się do słów ministra Witolda Waszczykowskiego, który Rzeplińskiego określił mianem „ajatollaha”. „Ubodło mnie to. Jeżeli już, to proszę mnie nazywać najwyższym ajatollahem. W polskim systemie konstytucyjnym jest jeden prezes jednego sądu konstytucyjnego, która ma monopol na kontrolę konstytucyjności prawa” –odpowiedział prezes Rzepliński. Mówi się, że gdyby ego Trumpa było choć odrobinę większe, to miałoby własną grawitację i jeżeli w naszym kraju jest ktoś, czyja miłość własna może skutecznie konkurować z ego amerykańskiego miliardera, to dla mnie tym kimś jest właśnie pan profesor Andrzej Rzepiliński. Bardzo tedy żałowałem, że pan profesor nie przyniósł do studia telewizyjnego stosu opatrzonych jego nazwiskiem befsztyków, kilkuset butelek własnej wody mineralnej oraz książek swego autorstwa i nie wygłaszał pełnych mądrości sentencji, które zacytowałem wyżej, na tle rzeczonych produktów. Miałoby to ten pozytywny skutek, że oprócz wzmocnienia swojego statusu autorytetu moralnego i prawniczego, pan Rzepliński odniósłby także sukces rynkowy, bo nie wątpię, że członkowie sekty trybunalskiej wykupiliby wspomniane towary na pniu, aby jedząc befsztyki Rzeplińskiego, popijane wodą Rzeplińskiego, czytać uczone rozprawy Rzeplińskiego i w ten sposób pokrzepiać się fizycznie i duchowo przed czekającymi ich na najbliższym marszu KOD-u podskokami. No, miejmy nadzieję, że co się odwlecze, to nie uciecze i „najwyższy ajatollah” Rzepliński naprawi to ewidentne niedopatrzenie.
Teoretycznie cytowane słowa pana Rzeplińskiego (dwa pierwsze zdania) miały wydźwięk ironiczny, ale w istocie ta ironia była tylko cieniutką politurą, zza której prześwituje oczywisty fakt, że pan prezes TK nie tylko uważa się za krynicę prawniczej mądrości, ale i za monopolistę w zakresie interpretowania przepisów ustawy zasadniczej. Jeżeli z tym faktem zestawimy inny, ten mianowicie, że sąd konstytucyjny, któremu on szefuje podlega tylko Konstytucji (czyli de facto sam sobie, bo przecież on tę konstytucję interpretuje), to mamy gotowy przepis na dyktaturę piętnastu ludzi w togach, a zwłaszcza pana prezesa, który tym interesem kręci i może wedle własnego widzimisię jednych sędziów „dopuszczać do orzekania”, a innym pokazać figę z makiem. I „My, Naród” możemy sędziom Trybunału i jego prezesowi skoczyć tam, gdzie klient ze skeczu może pana majstra pocałować, bo „między Bugiem, a Odrą-Nysą, to najważniejsze ze wszystkich uny są.” Proponuję, żeby sobie to zakarbowali zwłaszcza ci, którzy bredzą o „dyktaturze Kaczyńskiego”, bo prezydent i premier pochodzą z jednej partii, której Jarosław Kaczyński szefuje. Jeżeli ktoś już koniecznie chce w Polsce doszukiwać się zapędów dyktatorskich, to proponuję bliżej przyjrzeć się prezesowi Rzeplińskiemu oraz jego koleżankom i kolegom, bo to oni dysponują narzędziami dyktatorskiej władzy.
Pytanie co z tym fantem zrobić, bo że coś zrobić trzeba, to pewne. Przecież nawet postronny obserwator, nie interesujący się jakoś dogłębnie sprawami publicznymi, bez trudu dostrzeże następującą rzecz: w Polsce mamy Sejm, Senat (uchwalają ustawę) i Prezydenta (podpisuje, ale może zawetować; może też skierować do TK, ale to w tej chwili mniej istotne), którzy obstawieni są prawnikami (a częstokroć oni sami są absolwentami któregoś z Wydziałów Prawa) czuwającymi nad procesem legislacyjnym – nie piszę konkretnie o obecnych władzach, ale o tym, jak skonstruowany jest system. I na to wszystko przychodzi Trybunał Konstytucyjny, który orzeka, że produkt finalny procesu legislacyjnego, czyli ustawa, to knot niezgodny z Konstytucją i nadający się tylko do kosza. No, więc gdzieś tu tkwi błąd. I to „gdzieś” z dużą dokładnością można usytuować w obrębie Trybunału, który posługuje się takimi wytrychami jak „demokratyczne państwo prawa” (art. 2 Konstytucji), a nawet „duch konstytucji”, którymi można uzasadnić dosłownie cokolwiek, nie dziwne więc, że wyroki bywają sprzeczne (elegancko nazywa się to zmianą „linii orzeczniczej”). W przeciwieństwie zaś do posłów i senatorów sędziowie TK nie pochodzą z wyborów powszechnych, a ich odpowiedzialność za swoje działania jest dość teoretyczna, a więc mamy sytuację, którą potoczne zwykło się kwitować powiedzeniem: „hulaj, dusza!”
Dlatego właśnie, ja najchętniej zlikwidowałbym ten cały Trybunał (oczywiście potrzebna jest większość konstytucyjna, której PiS samodzielnie nie posiada) i przeniósłbym tych wszystkich mędrków do Biura Legislacyjnego Sejmu - niech piszą ustawy, które od razu będą zgodne z konstytucją (chyba potrafią). W końcu jedyne na czym im zależy, to jakość stanowionego prawa i demokracja, a nie dyktatorska władza bez odpowiedzialności, prawda? Poza tym, zwracam uwagę, że w Polsce mamy również sądy, które stosują prawo i jeżeli uznają, że jakaś norma prawna jest sprzeczna z ustawą zasadniczą, to jej po prostu nie zastosują, bo norma stojąca wyżej w systemie źródeł prawa (np. norma rangi konstytucyjnej) deroguje (uchyla) normę stojącą niżej (np. rangi ustawowej), jeżeli ta druga jest z nią sprzeczna. I koniec. A jak komuś się nie podoba, to może się odwołać do sądu drugiej instancji, a w ostateczności, w trybie kasacji, sprawa może wylądować w Sądzie Najwyższym i tam się nad nią pochylą najwybitniejsi z wybitnych kapłanów Temidy. Do SN sądy niższej instancji będą mogły kierować pytania prawne, a sam Sąd (poprzez swoje orzecznictwo) będzie również czuwał nad tym, aby interpretacja Konstytucji dokonywana przez różne składy orzekające na terenie całego kraju nie była od Sasa do Lasa. (Abstrahuję w tym momencie od kuracji przeczyszczającej, jakiej uprzednio będzie musiał zostać poddany nie tylko sam Sąd Najwyższy, ale wymiar sprawiedliwości w ogóle, bo to temat na osobny felieton.) Wydaje mi się, że to jest wystarczające zabezpieczenie wolności obywatelskich i demokracji, a Trybunał Konstytucyjny to droga, niebezpieczna, ale przede wszystkim zupełnie zbędna zabawka.
Inne tematy w dziale Polityka