Skąd bierze się filozofia? Wytwarzają ją, oczywiście, filozofowie, ale co ich napędza i dlaczego jednym wychodzi filozofia taka, a innym - owaka? Różnie można o tym sądzić. Jedni uważają, że powodowani umiłowaniem prawdy filozofowie odkrywają obiektywny stan rzeczy (lub błądzą), według innych filozoficzne spekulacje to konstrukcje subiektywne - filozofowie sprzedają publiczności obrazki swojego wnętrza co najwyżej upozowane na "ogólne zasady", czy "uniwersalne prawa", ewentualnie - przez filozofów przemawiają uwarunkowania zewnętrzne, na przykład klasowe... By nie być gołosłownym podajmy kilka przykładów, i tak Fitche twierdził, że taką ma się filozofię jakim się jest człowiekiem, modny dziś filozof markiz de Sade utrzymywał, że poglądy zależą od konstytucji organizmu i człowiek ich sobie nie wybiera, podobnych twierdzeń dałoby się znaleźć multum, może najdalej posunął się tu Stanisław Cat-Mackiewicz, który palnął przy jakiejś okazji: "Studiuję wciąż filozofię i utwierdzam się w przekonaniu, że to nie nauka, ale choroba umysłowa".
Mackiewicz - miejmy nadzieję - przesadził, bo aż strach pomyśleć, że za koncepcjami, które rewolucjonizowały kulturę stoi - bo ja wiem? - niedobór magnezu czy paranoja ich autorów. Ale i tego wykluczyć nie można. Ot - na przykład - w 1969 roku niejaki Wolfgang Treher wydał książkę "Hegel, albo ukryte oblicze historii", w której dowodził, że Hegel był schizofrenikiem, na co wskazują charakterystyczne cechy systemu, który sprokurował... Doprawdy - zadziwiające rzeczy mogą napędzać filozofów, czasem coś - wydawałoby się - małostkowego. Na przykład - bo ja wiem? - ojciec filozofa był złodziejem, więc ten wykorzystał swoje talenty do snucia spekulacji, by podważać nienaruszalność prawa własności... Takie rzeczy się zdarzają. Derrida -by nie szukać daleko - gdy odkryto, że pewien jego kumpel miał jakiś tam romans z faszyzmem, tak namotał, że wyszło mu iż trudno właściwie orzec co jest faszyzmem, a co antyfaszyzmem... Co powiedziawszy przechodzę do dania głównego, to jest pytania o kulturotwórczą rolę papierów zostawionych nam w spadku przez służby specjalne PRL. Rzecz jest poważna, nietrudno przecież zauważyć, że przeciwnikom lustracji nie wystarcza być przeciw lustracji ze strachu, z powodów politycznych czy towarzyskich. Antylustratorzy chcą nas przekonać, że odrzucają lustrację powodów wyższych, rzecz można - zasadniczych. W związku z tymi wysiłkami powstała już wręcz cała antylustracyjna kultura z własną koncepcją prawdy, etyką, historiozofią i metodologią naukową (to ostatnie - przynajmniej w odniesieniu do historii), wreszcie - z antylustracyjną teologią. Przyjrzyjmy się temu bliżej...
Antylustracyjna koncepcja prawdy jest - można rzec - relatywistyczno - pragmatyczna. W sumie nie wiadomo co jest, a co nie jest prawdą - przekonują nas antylustratorzy - a jeśli nawet da się to ustalić, to jeszcze wypada się zastanowić, czy warto ową prawdę ogłaszać. Etykę antylustracyjną dałaby się zaś opisać jako chrześcijańską herezję - Chesterton zauważył niegdyś, że heretycy z reguły wybierają sobie jedną chrześcijańską cnotę, poczym doprowadzają ją do skrajności, w przypadku antylustratorów taką cnotą byłoby miłosierdzie (realizowane poprzez praktykowanie bezwarunkowego wybaczania byłym TW ich przeszłości). Z etyką łączy się - rzecz prosta - antylustracyjna teologia. Antylustratorzy mają nawet kandydatkę na swoją "świętą księgę", chodzi oczywiście o "Ewangelię Judasza" - apokryf nagłośniony przez "GW" na początku 2006 roku. Kto wie, czy nie powstanie w końcu dzieło "O naśladowaniu Judasza" (na wzór głośnego "O naśladowaniu Chrystusa" Kempisa) - jako ścieżka dla tych, którzy doświadczyć zechcą "misterium zdrady". Czymś w tym rodzaju zdaje się być zresztą 580 numer "Więzi" - nosi on podtytuł "Judasze wśród nas" (przy tym "śród" drukowane jest ciemniejszą czcionką, więc w sumie czyta się to równie dobrze jako "Judasze w nas"), możemy w owym numerze czytać rzeczy w rodzaju: "Judasza szukamy w innych, a nie w sobie. Tak wygodniej, tak bezpieczniej. Wolimy myśleć: "zdrada to nie ja, mnie to nie dotyczy". (...). Judasz kochał, Judasz zdradził. Jego zdrada jest tajemnicą, a nie problemem. Można próbować ją zrozumieć, nie da się jej rozwikłać. A jaka była jego miłość?" (Zbigniew Nosowski, Drodzy Czytelnicy, Więź nr. 580) Dodajmy, że od niedawna wśród antylustracyjnych teologów rosną notowania innej, obok Judasza, postaci - Szawła, który stał się Pawłem. Pisze jeden z antylustracyjnych klasyków: "Być może ludzie, którzy okazali chwilę słabości, nie powinni być moralistami i pouczać innych jak żyć. Ale i to nie jest bezdyskusyjne, bo to zależy do tego, co ktoś sam zrobił ze swoją przeszłością. Ten, kto uznał własne winy i postanowił zadośćuczynić pokrzywdzonym, może zostać autorytetem. Szaweł przemienił się w Pawła. Nieprzypadkowo wśród świętych znajdujemy przynajmniej tyle samo nawróconych grzeszników, co bezwinnych od urodzenia do śmierci" (Jerzy Osiatyński, Grzech lustracji, GW 24/25.03.2007). Idźmy dalej... Jeśli chodzi o antylustracyjną metodologię historii - dla antylustratorów charakterystyczne jest hiperkrytyczne podejście do źródeł historycznych (przynajmniej tych, wytworzonych przez PRL-owskie służby specjalne). Co do antylustracyjnej historiozofii - tu miarodajne są eseje Adama Michnika ilustrujące pochód Ducha Lustracji przez Dzieje i jego wcielanie się w różne historyczne figury (o ile mnie pamięć nie myli Michnik zaczął od rzymskiego dyktatora Sulli, a skończył na braciach Kaczyńskich...).
Mieliśmy też - nie można o tym zapomnieć - coś na kształt nurtu okołolustracyjnej literatury, czy wręcz okołolustracyjny gatunek literacki, który nazwałem roboczo Ubrealizmem magicznym. O ile pierwszy człon tej nazwy wydaje się oczywisty, o tyle drugi wymaga wyjaśnień. Otóż, akcja opowiadań tego gatunku niby trzyma się kanonów realizmu, z drugiej jednak strony obecna jest w nich swego rodzaju aura niezwykłości, czy nieprawdopodobieństwa. W jednym z opowiadań - na przykład - pojawia się tajemnicza postać ostrzega bohaterkę, że w IPN znalazła się jej teczka, w innym opowiadaniu ktoś - nagle, przypadkiem - znajduje w starej szopie akta znanej opozycjonistki, w innym wreszcie dziele magicznego UB-realizmu do redaktora gazety zgłaszają się ni stąd, ni zowąd anonimowi SB-cy i snują opowieści o fałszowaniu teczek. Przy tym - wszystkie te opowiadania publikowane są akurat w momentach newralgicznych dla sprawy lustracji, co - jeśli pominiemy teorie spiskowe, w które oczywiście nie wierzymy - da się wyjaśnić chyba tylko na gruncie jungowskiej teorii synchroniczności.
Dziś nurt UB-realizmu magicznego nieco podupadł, rozkwitać za to poczyna - także okołolustracyjny - cykl "Moje spotkania z SB" (z podtytułem "podpisałem, ale nie szkodziłem"). Ta seria ma przed sobą wielkie perspektywy i niewykluczone, że na gruncie kultury antylustracyjnej pojawi się w związku z tym zjawisko zbliżone do tego, jakie można było zaobserwować w subkulturze gejowskiej w odniesieniu do AIDS. Otóż, w miarę rozwoju epidemii, doszło do tego, że - w pewnych przynajmniej kręgach - bycie nosicielem niejako nobilitowało. Była to, bez wątpienia, próba oswojenia "naznaczenia" wirusem przez uwznioślenie tego stanu. Kto wie, czy - gdy przekroczona zostanie jakaś masa krytyczna ujawnień głośnych TW - bycie "zarejestrowanym" nie stanie się w "środowisku" przedmiotem fascynacji. Mamy już pierwsze jaskółki tego fenomenu, oto Marek Piwowski przepytywany przez Kamila Durczoka (na okoliczność współpracy z bezpieką) oznajmia: "Nie czuję wstydu, ponieważ nikomu nie szkodziłem", a - gdy Durczok stwierdza, że wychodzi na to, że rozmawia z agentem, Piwowski replikuje: "Tak to wychodzi, ale jestem z tego dumny. Nie. Przesadziłem teraz". Tym razem pada jeszcze "przesadziłem", ale co będzie jutro? Jutro może zdarzyć się wszystko - wszelkie znaki na ziemi wskazują, że kultura antylustracyjna Wielkie Dni ma dopiero przed sobą...
W drugiej części naszych rozważań zestawimy sobie paradygmat "kultury antylustracyjnej" z paradygmatem innej kultury, którą nazywał będę dla uproszczenia "kulturą holokaustu". "Kulturę holokaustu" zdefiniuję koślawo, ale - mam nadzieję - zrozumiale jako "dyskurs o holokauście produkowany w środowisku GW lub środowiskach do niej zbliżonych""(dlaczego akurat GW? Łatwo zgadnąć - GW jest główną tubą "kultury antylustracyjej"). Nacisk położymy na sztandarowe dzieło "kultury holokaustu" - "Sąsiadów" Jana Grossa. Otóż - nietrudno spostrzec, że "Sąsiedzi" nie mogliby zaistnieć na gruncie "kultury antylustracyjnej". I to z wielu powodów. Zacznijmy od metodologii. Jako się rzekło antylustracyjna metodologia historii zasadza się na hiperkrytycznym podejściu do źródeł. Ot - weźmy takie źródło, jak relacje ofiar. W "kulturze antylustracyjnej" wygląda to tak: "Dlaczego ofiary nie mogą być sędziami we własnej sprawie? Bo zawsze uwikłane są w pułapki resentymentu, nawet jeśli czują się od niego wolne. Z rezerwą trzeba traktować zarówno ich wspomnienia z przeszłości (nawet jeśli są oparte na dokumentach), jak i oceny moralne, które wygłaszają" (Sebastian Duda, Miłosierdzie z lustracją w tle, GW 10/11.02.2007). Jest to podejście radykalne różne od metodologii proponowanej przez Grossa (Gross: "Nasza postawa wyjściowa do każdego przekazu pochodzącego od niedoszłych ofiar Holokaustu powinna się zmienić z wątpiącej w afirmującą").
Jak w praktyce wygląda stosowanie metodologicznych postulatów Grossa widzimy u Anny Bikont - chociażby wtedy, gdy pisze o kluczowym dla Grossa świadku wydarzeń w Jedwabnem, czyli o Szmulu Wasersztajnie. Bikont przyznaje, że Wasersztajn "miesza to, co sam widział, z tym co usłyszał od innych i z tym, co sobie wymyślił", jest też u Wasersztajna obecny resentyment przed którym przestrzegał ks. Duda: Wasersztajn w swoich wspomnieniach - cytowanych przez Bikont - mówi wprost o "krystalicznie przejrzystym projekcie zemsty". Wszystko to Annie Bikont nie przeszkadza, a nawet - przeciwnie. Bikont pisze: "Gdyby nie świadectwo Wasersztajna wydobyte po latach na światło dzienne przez Grossa, może nigdy nie ujawniono by zbrodni w Jedwabnem. To paradoks, że drogę ku prawdzie utorowała relacja, do której - w świetle wszystkiego, co wiemy dziś - można mieć różne zastrzeżenia. Ale można wyobrazić sobie inny scenariusz. Wasersztajn zostaje kompetentnie odpytany wtedy, w 1945 r. Dokument, który pozostaje w archiwach, rozdziela wyraźnie to, co świadek sam zobaczył, od tego, co wie z drugiej ręki. Czy jego relacja miałaby wtedy tę moc, która kazała Grossowi napisać książkę o Jedwabnem? Czy IPN zająłby się dociekaniem co się stało w Jedwabnem, prezydent by przepraszał, a biskupi modlili się o przebaczenie" (Anna Bikont, Ja, Szmul Wasersztajn ostrzegam, GW 13/14.07.2002). Przekłamania, czy przejaskrawienia w relacji świadka są więc - w ramach "kultury holokaustu" - atutem. W przypadku "kultury antylustracyjnej" - dezawuują źródła. Dodajmy, że w przypadku Jedwabnego w "GW" bagatelizowano fakt, że jednym z głównych źródeł były materiały ze śledztwa prowadzonego w latach 40-tych, tymczasem "kultura antylustracyjna" oferuje zgoła inne podejście do tego rodzaju źródeł, na przykład Janusz A. Majcherek wywodzi: "Do czego (...) prowadzi przyjmowanie punktu widzenia funkcjonariuszy tamtego systemu i efektu ich pracy jako mających odsłaniać prawdę o nim a zwłaszcza o jego ofiarach i przeciwnikach, przekonują rozmaite opracowania typu "oczami bezpieki", które pokazują tak kuriozalnie wykoślawiony obraz tamtej rzeczywistości, że każdy, kto ją zna z autopsji, wpada w osłupienie" (Janusz A. Majcherek, Prawdziwe problemy, problemy z prawdą, GW 20.01.2007).
Przejdźmy do aspektów ważniejszych od metodologii, na początek - stosunek do przeszłości. W przypadku "kultury holokaustu" w grę wchodzi nacisk na potrzebę "zmierzenia się z trudną historią", co mocno kontrastuje z właściwą dla kultury antylustracyjnej niechęcią do "grzebania się w przeszłości". Artur Domosławski pisał o rozrachunkach z historią (w kontekście Jedwabnego): "Na pewno czasy dyktatury i cenzury nie służyły spoglądaniu w lustro i bolesnym rozrachunkom z własnym dziedzictwem. Jesteśmy jednak w czasach wolności" (Artur Domosławski, Kustosz Polski niewinnej, GW 19/20.o5.2001). "Kulturze holokaustu" obcy jest też argument zgodnie z którym wychylona w przyszłość młodzież nie jest zainteresowana roztrząsaniem spraw z przeszłości i oczekuje od czegoś zupełnie innego. Przeciwnie - gdy idzie o "kulturę holokaustu" edukacja historyczna winna objąć nawet pędraki mocno nieletnie, jeśli dosłownie potraktować np. "list do siostrzenicy" - makabreskę Michała Olszewskiego zaczynającą się od słów: "Droga Aniu. Zastanawiałem się dzisiaj, czy w swoim pięcioletnim (sic!!) życiu słyszałaś już wyraz Auschwitz. Auschwitz, Auschwitz, jak to brzmi?" (Michał Olszewski, Planeta Auschwitz, GW 29/30.01.2005)
Wreszcie - rzecz bodaj najistotniejsza: stosunek do prawdy (przypomnijmy: kultura antylustracyjna przyjmuje relatywistyczno-pragmatyczną koncepcję prawdy). Weźmy - na przykład - prowadzone kontekście lustracyjnym rozważania Janusza Majcherka. Dowiadujemy się z nich, że "filozofowie już od dawna powątpiewają, czy prawda zawsze niesie dobro", że "ujawnienie prawdy ma niekiedy wątpliwe moralnie skutki. Może przysporzyć szkód, krzywd, cierpień, których nie ma czym usprawiedliwić", oraz, że "pryncypializm, absolutyzm i uniwersalizm forsujący pogląd, że od wartości nie wolno czynić wyjątków w żadnej sytuacji, w żadnych okolicznościach i warunkach, bywa bezwzględny i bezlitosny, więc niekoniecznie dobry" (Janusz A. Majcherek, Prawdziwe problemy, problemy z prawdą, GW 20.01.2007). Albo podobne - już otwarcie okołolustracyjne - rozważania Wiktora Osiatyńskiego: "Prawda jest wartością, lecz nie wartością absolutną. Zastanawiające, że wśród dziesięciorga przykazań nie ma bezwzględnego nakazu mówienia prawdy. Prawdy nie ma też wśród wartości, które pozwalają na ustawowe ograniczenia praw i wolności obywatelskich. (...). Każdy lekarz, który staje wobec umierającego, wie, że ciężka prawda może go szybciej zabić albo zwiększyć cierpienie. Tylko zupełnie niewrażliwy lekarz mówi całą prawdę" (Wiktor Osiatyński, Grzech lustracji, GW 24/25.03.2007). Takie wątpliwości nie istnieją - rzecz prosta - na gruncie "kultury holokaustu". Oto w lipcu 2001 na pierwszej stronie "GW" wydrukowano tekst "Stanąć w prawdzie" (podpisany: "Redakcja GW"), w którym czytamy: "Od ponad roku Polska robi rachunek sumienia. W naszym życiu publicznym toczy się debata, jakiej nigdy nie było. (...). Polska jest jedynym krajem postkomunistycznym, który zdobył się na taką konfrontację ze swoją historią - także, że swoją hańbą. Usłyszeliśmy już głosy najważniejszych autorytetów w państwie. (...). Wszystko to dowodzi, że polska demokracja idzie drogą prawdy, że prawda jej służy. Zasługujemy na miejsce w moralnej wspólnocie wolnych narodów. Inne narody mają powód, by spoglądać na Polskę z szacunkiem" (Stanąć w prawdzie, GW 10.07.2001).
U jednego tylko autora znalazłem zestawienie "prawdy holokaustu" i "prawdy lustracyjnej", mam na myśli Marka Safjana i jego tekst: " O naszym stosunku do Żydów. Jest źle czy dobrze?". Pisząc o kwestii stosunków "polsko-żydowskich" Safjan trzyma się, choć z pewnym dystansem, paradygmatu "kultury holokaustu": "Jeśli ujrzymy w jaskrawym świetle lampy badacza własną przeszłość i zachowanie, łatwiej będzie nam walczyć z antysemickim stereotypem, otwierać na innych i godzić się ze złożonością świata. (...). Nie chcę wypowiadać się jako historyk, którym nie jestem. Mogę jedynie wyrazić przekonanie, że próba zrozumienia minionego czasu (a warunkiem jest poznanie prawdy) przynieść może, mimo nieuchronnego ryzyka, także wiele korzyści i podziała oczyszczająco. Kwestię lustracji Safjan unieważnia, czy bagatelizuje: "Dyskusję nad przeszłością lat 1939-48 uznaję za daleko ważniejszą niż dyskusje nad granicami lustracji. W tym pierwszym przypadku chodzi o nasze dusze i rozumienie świata, w tym drugim o banał ludzkich charakterów" (Marek Safjan, O naszym stosunku do Żydów. Jest źle czy dobrze?, GW 9.03.2007). Dlaczego w przypadku lustracji nie mogłoby chodzić o "nasze dusze i zrozumienie świata", i czy aby historii lat 1939-48 nie dałoby się - gdyby kto chciał - sprowadzić do zagadnienia "banału ludzkich charakterów"? Na te pytania Safjan nie odpowiada (nie stawia ich zresztą). Co nie dziwi - ponieważ paradygmaty "kultury antylustracyjnej" i "kultury holokaustu" mocno się gryzą, każdy, kto chce być - zarazem - adeptem jednej i drugiej skazany jest albo na ostre ćwiczenia z dwójmyślenia, albo na omijanie problemu. Zdarzają się też gwałtowne nawrócenia. To właśnie stało się udziałem Michała Cichego. Cichy, niegdyś zdolny propagator "kultury holokaustu" złożył niedawno samokrytykę wyrzekając się zasad konstytuujących ową kulturę. Pozwalam sobie wkleić kawałek jednego z moich wcześniejszych wpisów mówiący o tym właśnie nawróceniu. W świątecznym numerze GW Cichy przeprosił powstańców warszawskich za artykuł z roku 1994, w którym oskarżył ich o mordowanie Żydów. Cichy kajał się, że "nie miał racji" gdy myślał, że "jesteśmy sobie winni przyznanie się do prawdy, choćby była okrutna", nie miał też racji, wierząc, że "prawda podziała oczyszczająco". Zweryfikował pan Cichy także swoje przekonanie, co do tego, że "debata jest naczelną cnotą wolnego społeczeństwa, że dzięki starciom odmiennych stanowisk przyszłość będzie lepsza od teraźniejszości". Cichy stracił też wiarę w wartość dokumentów. Bił się więc w piersi: "Dziś widzę, że mój faktograficzny ton, bogactwo źródeł i przypisów, cała aparatura historiograficzna ukrywały jeszcze jedno - nieczułość". I, żeby już było zupełnie jasne o co chodzi - w końcu nie każdy czytelnik "GW" "załapie" - rzuca na siebie Cichy najstraszniejszą z potwarzy: "zachowywałem się jak lustrator, przekonany, że prawda ponad wszystko - ponad pokój i ponad ludzki ból. Miałem stosunek nieubłaganie krytyczny wobec wszelkich świętości. Później dopiero dotarło do mnie, że nie da się deptać świętości, nie depcząc ludzi, którzy je wyznają". A co do prawdy, to dowiadujemy się, że "nie wystarczy mówić prawdy, żeby mieć rację" (!). Dodajmy jeszcze ten kawałek (bo ładny): Nie ma wydarzeń historycznych bez czarnych kart. (..). Nie uważam już, żeby skupianie się na czarnych stronach życia prowadziło do czegokolwiek dobrego, podobnie zresztą jak znieczulanie się samymi stronami najpiękniejszymi. Nie powinno się milczeć o grzechach, ale należy ich żałować, a nie czerpać satysfakcję z ich wytknięcia".
I w tym miejscu kończymy nasz wykład wyciągnięcie wniosków pozostawiając czytelnikom...
Inne tematy w dziale Polityka