Zawsze, gdy mamy w Polsce powódź, w mediach pojawiają się słuszne pytania o procedury postępowania w tak ekstremalnych sytuacjach, o w miarę skuteczne zabezpieczenie terenów trwale zagrożonych zalaniem, o regulacje prawne, których podobno od wielu lat brakuje. Wtedy nagle zabierają w tych sprawach głos politycy. Swoje jak najbardziej zasłużone pięć minut mają też eksperci, którzy tłumaczą, co powinno być zrobione, a czego do tej pory nie ma. Tyle, że ich wypowiedzi, czasem niestety w nazbyt naukowym i nieprzystępnym języku, nie przebijają się łatwo do czołówek serwisów. A szkoda.
Schemat jest taki, że przez powodziowy tydzień oglądamy dramatyczne relacje z miejsc ludzkich tragedii. Zdjęcie przemoczonej do suchej nitki i zrozpaczonej kobiety rzeczywiście doskonale nadaje się na pierwszą stronę gazety lub tygodnika, ale gdy woda spłynie, temat staje się kompletnie nieatrakcyjny. Konia z rzędem temu, kto przytoczy artykuł lub materiał filmowy z czasów "niepowodziowych" poświęcony właśnie temu, o czym dzisiaj mówimy, czyli ewidentnym zaniedbaniom WSZYSTKICH kolejnych rządów i inicjatywom ustawodawczym w tym zakresie.
W dramatycznym czasie trzeba się przede wszystkim skupić na pomocy ofiarom klęski żywiołowej. Tam nie ma zwolenników partii, o których głosy się walczy. Tam są zrozpaczeni ludzie. Dlatego irytuje mnie wysłuchiwanie politycznych deklaracji powodziowych wszystkich kandydatów. A wtorkowa wypowiedź posła PiS opowiadającego o projekcie ustawy ws. pomocy dla ofiar katastrofy, "która jest potrzebna i chciał jej śp. prezydent Lech Kaczyński" jest szczególnie żenująca.
Inne tematy w dziale Polityka