Wczoraj w wiadomościach postać Lechy Wałęsy często powracała przy okazji promocji książki, którą firmowała swoją osobą jego szanowna małżonka. Na dodatek sam były prezydent pokazał nam się w środowisku podniosłym, uczestnicząc w odsłonięciu pomnika Ronalada Reagana. Siłą skojarzeń, w swym przebiegu jak najbardziej dowolnych, a jednak też jak najbardziej patriotycznych (no proszę, nawet w myśleniu według mechanizmu Proustowskiej magdalenki, Polak ostatni z człowieka wychodzi) powróciłem do zdjęcia, gdzie ja tę twarz Wałęsy Lecha już widziałem, jakże jednak inaczej przedstawioną, niż to mamy w powszechnej świadomości zapamiętane.
Na "poniższej" fotografii (kliknij w link na końcu tekstu), odsłaniającej nam rzeczy znalezione przy ciele męczennika, widać między innymi: duży krzyż, który - wedle jednej z wysłuchanych przez mnie relacji - ksiądz Jerzy zaczął nosić, gdy już zdawał sobie sprawę na poważnie z tego, że nie wyjdzie ze swojej misji cały i zdrowy, patriotyczno-religijny „obrazek“ i właśnie też ... zapalniczkę. Widać na niej: „logo“ hasła – „Solidarność Podziemna“, sam napis „Solidarność“ i wreszcie: twarz ówczesnego przywódcy Związku.
Wychodzi przy okazji też prawda i o tym, że ten... „uduchowiony“, na bardzo wielu obrazach i w naszej mowie, ks Jerzy... popalał sobie (Jak często i gdzie - zostawmy to, ważne, że „grzeszył“, i usprawiedliwia go to, że "dymił" mało świadomie, biorąc pod uwagę stan ówczesnej wiedzy medycznej. W podobnym duchu „rozgrzeszyć“ też chyba należy świętego Jose Escrivę od Opus Dei, który nie miał nic przeciwko temu, aby jego kapłani też popalali sobie, będąc przez to dla wiernych bardziej przy ziemi, toteż blisko ich codziennych problemów).
Tylko to Proustowskie przeniesienie skończyła nagle gorzka refleksja: pomyśleć, że kiedyś ludzie oddawali życie z takimi „gadżetami“ w kieszeni. Na miejscu niektórych bym się przeraził...