Mój wpis na temat in vitro, który pojawił się w S24 prawie dwa tygodnie temu, wywołał wiele niepochlebnych (mówiąc delikatnie) i często bardzo emocjonalnych komentarzy. Nie miałem nawet czasu ustosunkować się do wszystkich i choć z reguły tego nie robię, tym razem postanowiłem wrócić do tematu i prowadzić dalszą dyskusję z częścią oponentów. Robię to głównie z jednego powodu, z poczucia winy; artykuł Groźne in vitro ukazał się najpierw w „Dzienniku Polskim”, w związku z czym musiał być okrojony zgodnie z wymogami redakcji, a że tematyka, którą poruszał była bardzo szeroka, musiała być z konieczności traktowana „po łebkach”. Postaram się część argumentów rozwinąć, choć nie liczę na przekonanie najbardziej nieprzekonanych.
Mimo licznych komentarzy negatywnych z przykrością muszę stwierdzić, że wolę DYSKUSJI, a nie ATAKU, wyraziło jedynie trzech interlokutorów, i od nich zacznę.
Wojciech Sadurski zarzucił mi, iż popełniłem błąd logiczny w stwierdzeniu: „każde dziecko ma prawo zrodzić się z miłosnego aktu małżeńskiego jego rodziców", gdyż osoba, która jeszcze nie istnieje, nie może mieć praw. Takie twierdzenie dodatkowo nie mieści się w żadnej teorii prawa. W odpowiedzi stwierdziłem, że teorie prawa nie dają satysfakcjonującej odpowiedzi, gdyż konsekwentne ich stosowanie pozostawiałoby przyszłe życia na pastwę osób, które miały to szczęście, że urodziły się wcześniej, a wszyscy chyba zgodzimy się, że jeżeli jakiś szalony naukowiec chciałby tworzyć dzieci celowo upośledzone (celowo wyolbrzymiam zagrożenie, gdyż chcę jasno wyrazić o co mi chodzi), to fakt, że te osoby jeszcze się nie istniały w momencie popełniania czynu byłby niewłaściwym argumentem na zwolnienie naukowca z odpowiedzialności za jego czyny wobec tych osób. Ponadto logika nie ma tu nic do rzeczy, gdyż dyskusja dotyczy założeń antropologicznych dotyczących człowieka, które widoczne są w każdej postawie, nie tylko osób religijnych (również świeckich liberałów).
Nie znajdując już u Wojciecha Sadurskiego odpowiedzi na ten zarzut pragnę dodać, że oczywiście ma On rację, jeżeli jego stwierdzenie dotyczyło czysto jurydycznego ujęcia praw, tzn. osoba, która nie została poczęta, nie może dochodzić swoich praw. W tym kontekście (i tylko w tym kontekście) sytuacja podobna jest do tzw. „praw zwierząt”, tzn. nie można znęcać się nad zwierzętami, ale gdy do tego dojdzie, to nie zwierzęta będą występowały w sądzie, lecz organy państwowe. Prawom bowiem odpowiadają obowiązki. Jeżeli Wojciech Sadurski miał na myśli tylko to, to przyznaję mu oczywistą rację. W zapale polemicznym automatycznie potraktowałem go tak, jakby chciał mi zarzucić więcej. Jeżeli się myliłem, to przepraszam.
post-nihilista sformułował inny zarzut dotyczący tego zdania: „dziecko, które nie będzie owocem starań wyłącznie dwójki oddanych sobie osób będzie miało potencjalnie mniejsze szanse dorastać w otoczeniu bezgranicznej miłości”. Wg Niego zdanie to nie dowodzi zła zapłodnienia in vitro, gdyż „równie dobrze można argumentować, że poczęcie dziecka przez dwójkę rodziców-alkoholików to przykład «zła absolutnego», skoro i w tym przypadku zachodzi ryzyko, że dziecko nie będzie wyrastać «w otoczeniu bezgranicznej miłości»”.
Jest to odmiana często stosowanego argumentu typu: skoro i tak zło się dzieje to czemu mamy podejmować działania, które by to zło umniejszały. Oczywiście osoby stosujące podobne argumenty raczej nie kierują się chęcią krzewienia zła, i nie posądzam o to post-nihilistę, lecz wydaje mi się, że popełniają pewien błąd w rozumowaniu. Fakt bowiem, że istnieją małżeństwa patologiczne, w których dzieci poczęte metodą naturalną nie są darzone należną im miłością, nijak ma się do pozwolenia na stosowanie metody in vitro. To tak jakby powiedzieć, że skoro zawodowi mordercy i tak zabijają, to czemu zakazywać tego innym „zawodom” (wiem, wiem, nie ten kaliber, ale tok rozumowania ten sam).
Przejdźmy jednak do meritum. post-nihilista zarzuca mi, że nie dowiodłem, że in vitro jest złem absolutnym, lecz jedynie relatywnym, tzn. o tyle, o ile wywołuje negatywne skutki. Odpowiedziałem na to, że „zło absolutne nie zależy od skutków - zabicie kogoś może przynieść ogólnie dobre skutki, ale jednak pozostaje złem”. Dlaczego zatem powstawanie życia metodą in vitro uważam za zło absolutne, czyli takie, które jest złe niezależnie od efektu finalnego? Posłużę się cytatem z Marii Środoń, gdyż sam bym tego lepiej nie wyraził:
„Szanujemy wyrazy ludzkiej płciowości nie dlatego, iż nie istnieją inne drogi poczęcia człowieka - wiemy, że może być ono też dokonywane na szkle w laboratorium. Szanujemy je dlatego, że wyrażają, a przynajmniej powinny wyrażać, kulminację ludzkiej miłości, i, jeśli szanujemy wartość życia ludzkiego, tylko w nich znajdujemy i akceptujemy kontekst poczęcia zgodny z poszanowaniem siebie samych i siebie nawzajem.
Właśnie dlatego, iż mamy przyrodzoną swoją godność, kontekst naszego przychodzenia na świat powinien współgrać z nią. To chyba oczywiste, iż dziecko powinno zrodzić się z miłosnego aktu małżeńskiego jego rodziców. Silniejszym wyrazem miłości już jako ludzie nie dysponujemy. Oczywiście, że można go obrzydliwie wypaczać, ale to nie przeczy temu, iż - jako niewypaczony - seks jest czymś dobrym, jest konstytutywnym elementem ludzkiej prokreacji. Bo reprodukcja ludzi na drodze manipulacji laboratoryjnych już ludzka nie jest”.
Dziecko, które urodzi się po zapłodnieniu metodą in vitro może być zdrowe i kochane przez rodziców. Zapewne wiele się takich urodziło. Czytałem również świadectwa odmienne, świadectwa osób, które czuły, że sposób, w jaki zostały poczęte odbił się wyraźnie na ich życiu. Najważniejsze jest jednak to, że otwierając drogę na „produkcję” ludzi (równia pochyła) narażamy się na proces kompletnego odhumanizowania procesu reprodukcyjnego (o tym trochę więcej później).
Quasi rozpisał się tak rozwlekle, że nie będę w stanie się tu do wszystkiego odnieść. Dyskutowanie z Quasim wydaje się trudne. Nie tylko dlatego, że na koniec i tak zamiast (licznych, to fakt) argumentów rzucał będzie sformułowaniami w stylu „wycieranie sobie gęby” czy „kanalia”, które nijak mają się do dyskusji. Także dlatego, że zdaje się być osobą wychodzącą z kompletnie odmiennych założeń aksjologicznych. Najbardziej widoczne było to w sposobie, w jaki zaatakował Marię Środoń. Na jej stwierdzenie „In vitro to po prostu tworzenie dzieci na szkle (lub w plastikowej fiolce)”, odpowiedział prosto: „I co z tego?”.
Co z tego? Takie pytanie można postawić tylko, jeżeli jest się przekonanym, że „człowiek jest wynikiem zwykłej syntezy białka” (określenie zapożyczone) i nie ma w nim żadnej duchowości. Konkretnie, gdy jest się przekonanym, że człowiek jest tylko trochę bardziej rozwiniętą małpą, która przypadkiem, w wyniku ewolucji, posiada więcej zdolności niż pozostałe gatunki zamieszkujące planetę zwaną Ziemia. Że to założenie można uznać za równie arbitralne, jak to, że człowiek jest stworzony na obraz i podobieństwo Boga, nie będę długo przypominał. Wspomnę tylko, że teoria ewolucji Darwina, jakkolwiek ważna i uznana przecież przez Kościół za teorię naukową, daleka jest od wyjaśnienia ewolucji w całości, np. tego, skąd się u ludzi wzięła mowa (zaznajamiałem się z tym tematem ok. 3-4 lat temu, ale nie słyszałem, żeby coś się w tym temacie zmieniło). Stąd tak popularna w USA teoria inteligentnego projektu.
Quasi jednak nie traci czasu na takie dylematy, dla Niego człowiek to twór czysto biologiczny (nie sądzę, żebym się tu mylił). Przejdźmy do oceny części jego argumentów.
Pisze m.in.: „nie wszyscy uważają embriony, które mogą obumierać przy okazji IVF za osoby, więc ten argument może mieć zastosowanie jedynie do tych, którzy podzielają pogląd o początku osobowego życia w momencie zapłodnienia”. To oczywiste, ale stwierdzając to przyznaje On, że taka opcja wchodzi w grę. Czy nie rozsądne jest, żeby to osoba, która uważa, że embrion nie jest osobą ludzką wykazała rację swojego argumentu, niż na odwrót? Przecież potencjalnie chodzi właśnie o życie osoby ludzkiej.
„Równie dobrze można by powiedzieć, że «każde dziecko ma prawo zrodzić się z aktu IVF». Albo «każde dziecko ma prawo zrodzić się z miłosnego aktu blondynki i posiadacza mercedesa», «każde dziecko ma prawo być zrodzone z aktu miłosnego odbytego w pozycji 'na jeźdźca' i poprzedzonego grą wstępną z wykorzystaniem seksu oralnego i pieszczot odbytu», czy «każde dziecko ma prawo urodzić się w rodzinie zdrowej, pięknej, mądrej i bogatej». Wartość tych «argumentów» jest identyczna”.
To już kompletne brednie, które trudno nawet uznać za konsekwencję założenie antropologicznego. Dyskusja o in vitro dlatego jest tak gorąca, że dotyka fundamentalnych spraw dla naszej cywilizacji, tj. godności życia ludzkiego czy prawa do życia (chyba, że Quasi się z tym nie zgadza). Nie należy do fundamentów naszej cywilizacji ani uprawianie „seksu w pozycji na jeźdźca” (resztę pominę), ani bycie członkiem „rodziny zdrowej, pięknej, mądrej i bogatej”, ani posiadanie za matki blondynki a za ojca właściciela luksusowego samochodu. Tylko niezdrowym umysłom coś takiego może chodzić po głowie. Inny zarzut należy postawić pierwszemu zdaniu. Metoda in vitro jest metodą nową. Obecnie debatujemy, czy nie istnieją przesłanki ograniczające/zakazujące jej stosowania. Postawienie na początku dyskusji znaku równoznaczności z metodą tradycyjną kończy całą dyskusję i zaczyna wojnę okopową („kanalie” itp.).
„Z tego, że coś nie jest rzeczą (rozumiem, że «rzecz» jest tu przeciwstawiona «osobie»?) zwyczajnie nie wynika, że ktoś nie może mieć do tego czegoś prawa. Zresztą, analogicznie: żona to też nie jest «rzecz» - czy to oznacza, że mężczyźni nie mają prawa do posiadania żon, a małżeństwo to jest/powinien być jakiś tajemniczy «dar», a nie świadomy wybór człowieka?”
Analogia tu jednak nie istnieje. Małżeństwo jest wynikiem świadomej decyzji dwojga świadomych osób. Dziecko nie jest świadome swojego poczęcia, więc wyższe standardy ostrożności wydają się rozsądne.
„Stanowiska o «absolutnym źle» CZEGOKOLWIEK obronić się nie da. Z definicji - absolutyzm moralny (analogicznie jak jego przeciwieństwo - relatywizm moralny) to pogląd, który można przyjąć wyłącznie na zasadzie aksjomatu (i wiary), czyli obiektywnie udowodnić/uzasadnić/obronić się go nie da”.
Skoro tak, to chciałbym poznać poglądy Quasiego na morderstwo, tortury czy gwałt.
„Także teza o «owocu starań wyłącznie dwójki ludzi» w konfrontacji z realiami wychodzi na niesłychanie mętną. Przecież o «wyłącznym staraniu dwójki ludzi» można by mówić wtedy i tylko wtedy, gdyby starająca się o dziecko para żyła w totalnej izolacji od reszty ludzkości. W sytuacji, gdy w takiej izolacji nie żyją, do ich starań siłą rzeczy mniej lub bardziej bezpośrednio przykłada rękę niezliczona ilość osób trzecich, chociażby przez fakt umożliwienia rodzicom biologicznej i społecznej egzystencji (produkcja i dystrybucja dóbr konsumpcyjnych, w tym żywności, schronienia, energii, wykształcenia/wiedzy/informacji; opieka medyczna; umożliwienie pracy zawodowej i zarabiania na życie itd.). Że o tak bezpośrednim zaangażowaniu osób trzecich jak finansowe i osobiste wsparcie rodziny, pomoc lekarzy i farmaceutów w zajściu w ciążę (inna niż IVF) czy odebraniu porodu i utrzymaniu noworodka przy życiu, nie wspomnę...”
No i proszę, odkrył przed nami Quasi koncepcję społeczeństwa. Wydaje mi się, że rozróżnienie na prywatne i publiczne, tak istotne w naszym kręgu cywilizacyjnym, nie jest wynikiem jedynie wygody, lecz ma znacznie głębsze podłoże. Otóż są pewne sfery intymne, które wymagają takiego stopnia zaufania i miłości między ludźmi, najbliższymi sobie, że powinny zostać tylko między nimi. Oczywiście dla Quasiego to bez wątpienia pojęcia „mętne” i nic nie znaczące, no ale ja się z tą antropologią po prostu nie zgadzam.
„Konsekwentne stosowanie pańskiego rozumowania kazałoby przyjąć, że moralnie - i prawnie? - niedopuszczalne jest poczęcie dziecka w JAKICHKOLWIEK okolicznościach, które «potencjalnie zmniejszają szansę na dorastanie poczętego dziecka w otoczeniu bezgranicznej miłości». Czy naprawdę za jedyną taką okoliczność uważa Pan zapłodnienie in vitro??? A okoliczności takie jak niskie kwalifikacje intelektualne lub moralne rodziców, bieda, alkoholizm, silne zaangażowanie rodziców w pracę zawodową, wysokie prawdopodobieństwo śmierci rodziców (choroba, podeszły wiek, wojna), niesprzyjające realia społeczne (np. napięcia etniczne/rasowe/klasowe/polityczne/religijne w społeczeństwie, gwarantujące to, że społeczeństwo nie przyłoży się pozytywnie do atmosfery «bezgranicznej miłości», a wręcz przeciwnie...) itp. Pana zdaniem nie czynią zasadnym obaw, że dziecko «będzie miało potencjalnie mniejsze szanse dorastać w otoczeniu bezgranicznej miłości»? A jeśli czynią, to czy Pana zdaniem poczęcie dziecka w takich okolicznościach powinno zostać moralnie potępione - i prawnie zakazane? - analogicznie jak IVF?”
Do tego argumentu odniosłem się już częściowo odpowiadając post-nihiliście. Dodam jedynie, że fakt, iż istnieją niezależnie od nas przyczyny negatywnie wpływające na środowisko rozwoju dzieci nie upoważnia nas, do tworzenia nowych.
Na koniec odniosę się do podważenia argumentu z równi pochyłej. Pisze Quasi, że konserwatyści żyjący w stanie A często obawiają się przejścia do stanu B, który potencjalnie nie jest dla nich zły (czy to na pewno ten przypadek?), ale boją się, że będzie prowadził w dalszej konsekwencji do przejścia do stanu C, D… Z. „Skoro stan B sam w sobie jest nieszkodliwy [to akurat nie moje stanowisko, więc Quasi dopuszcza się nadużycia – MB] - a jedyne/podstawowe obiekcje przeciwko niemu zgłaszane to NICZYM NIE UZASADNIONE obawy, że przejście do niego zainicjuje równię pochyłą nieuchronnie kończącą się na niepożądanym Z”. Logicznie to może brzmi nieźle, tylko że mimo postępującej globalizacji państwa wciąż mają swoiste ścieżki rozwoju, więc mamy już dowody empiryczne. Przykład Wielkiej Brytanii pokazuje, że stan C, a potem D, a potem… rzeczywiście następuje w tym przypadku.
Krótko o innych zarzutach. Podobno większość Polaków ma wyrobione zdanie o in vitro (Jasko). Ciekaw jestem tylko, czy poza powiedzeniem „sprzeciwiam się in vitro, bo tak mówi Kościół”, albo „popieram in vitro, bo Kościół gada bzdury”, większość z nich potrafi uzasadnić swój argument. Z moich rozmów z ludźmi ze świata akademickiego wynika, że niekoniecznie, a powinni być oni lepiej zorientowani niż przeciętna.
Stwierdzenie „każde dziecko ma prawo zrodzić się z miłosnego aktu małżeńskiego jego rodziców” nie jest równoznaczne ze zgodą na aborcję dzieci poczętych w wyniku gwałtu (Mimi). Dziecko takie nie jest winne temu gwałtowi i nie może zostać ukarane zamiast lub obok sprawcy.
Jeden z komentatorów (milestone) zarzuca mi, że moje uznanie dla naprotechnologii jako metody alternatywnej dla in vitro i lepszej od niej oparłem na złych przesłankach, gdyż fakt, iż in vitro nie polega na leczeniu lecz pewnym zastępowaniu jest niewłaściwy, ponieważ to samo dotyczy „leczenia cukrzycy, nadciśnienia tętniczego i wielu innych zaburzeń” a podobną funkcję spełniają okulary i protezy. Słusznie wypunktowała ten argument wstawiająca się za mną Katarzyna stwierdzając, że „jeśli uważasz, że dziecko może być wyprodukowane i dostawione jak proteza, to rzeczywiście popełniłam błąd logiczny w argumentacji”.
Na koniec kilka ogólnych uwag. Mam wrażenie, że wiele negatywnych komentarzy bierze się stąd, że moje poglądy wpisują się w doktrynę katolicką – część komentatorów wyrażała to wprost, u innych dało się to odczytać między wierszami. Bierze się to zapewne stąd, że jako katolik stosuje się do niepodlegających dyskusji dogmatów, a pogląd, który jest sformułowany w oparciu o dogmat uznawany jest za nieracjonalny, gdyż nie oparty na przemyśleniu sprawy. Tymczasem prawda jest „nieco” odmienna. Chesterton powiedział, że „istnieją tylko dwa rodzaje ludzi: ci, którzy przyjmują dogmaty i wiedzą o tym, oraz ci, którzy je przyjmują, ale o tym nie wiedzą”. Słowa te przypomniał w znakomitym artykule ks. Tomasz Jaklewicz (Dogmat w czasach niepewności, „Gość Niedzielny” z 31 sierpnia 2008 r.) dodając od siebie, że „chrześcijanie należą do tej pierwszej grupy i nie jest to powód do wstydu. Wręcz przeciwnie”.
Aby wzmocnić przekaz ks. Jaklewicz porównuje stosowanie się do dogmatów do gry w szachy. Gra ta ma ściśle określone i nieprzekraczalne zasady, a jednak wymaga od grającego dużego wysiłku intelektualnego. Tą analogię można rozwinąć. Można sobie wyobrazić, że ktoś arbitralnie zmienia zasady gry w szachy; można sobie wyobrazić, że ktoś ustanawia, że w momencie mata przegrywający dostaje gumową pałką po głowie (jak nie ma dogmatów, to czemu nie zmienić reguł w ten sposób?). Tylko czy to dalej będą szachy? I czy ktoś będzie się czuł bezpiecznie grając w nie?
To samo można powiedzieć o (chrześcijańskich) dogmatach. Można je arbitralnie obalać (nawet w cywilizacji, która wyrosła na chrześcijaństwie). Tylko czy jesteśmy pewni, że ten świat będzie tym samym światem albo będzie światem lepszym? Czy będziemy czuli się bezpieczni?
Dziwi mnie proste i (często) bezrefleksyjne atakowanie Kościoła. Można mieć inne poglądy, to oczywiste, ale zadziwiające jest odrzucanie a priori tego, co Kościół ma do powiedzenia. Dlaczego? Bo instytucja oparta na fundamentalnym błędzie antropologicznym nie byłaby w stanie przetrwać 2000 lat. Wystarczy wspomnieć, że ideologia oparta na takim błędzie (komunizm) przetrwała jedynie 70 lat. Oczywiście Kościół w tym czasie popełniał wiele błędów faktycznych (nie przystających do doktryny), jak i błądził w samej doktrynie (np. poglądy św. Tomasza na to, kiedy płód staje się człowiekiem). Ale jednak to jest ten sam Kościół, który przez 2000 lat trwa i głosi Prawdę o człowieku. Można jej nie przyjąć, ale warto się zastanowić.
A co z dogmatami osób niewierzących? Oczywiście że istnieją, być może jest ich nawet więcej niż u osób wierzących. „Wszyscy ludzie są równi” – czyż to nie często powtarzany przez liberałów (i nie tylko przez nich) dogmat? „Płód nie jest osobą ludzką od momentu poczęcia” – czy takie stwierdzenie nie jest dogmatem? Każdy ma swoje dogmaty, nawet Quasi, gdy stwierdza, że prawda nie istnieje („prawda nie istnieje, są tylko opinie” – prawda to czy może opinia? Jeżeli ktoś się do tego zdania odnosi z taką pewnością, znaczy to, że jest dla niego dogmatem).
Ktoś pod moim wcześniejszym postem napisał mniej więcej tak: „chrześcijanom to dobrze – mogą sobie powiedzieć cokolwiek i uzasadnić to wiarą”. Akurat jest na odwrót. Świeckim liberałom to dobrze – mogą sobie powiedzieć cokolwiek i uzasadnić to tym, że przecież człowiek jest wolny i może robić co chce, bo żadne dogmaty go nie ograniczają. Stosuje przy tym dogmaty tłumacząc je sobie jako wynik własnego procesu racjonalnego myślenia. A jeżeli zmieni zdanie, to zawsze to sobie jakoś wytłumaczy. Tymczasem chrześcijanin, jeżeli pragnie stosować się na poważnie do swojej wiary, musi stosować się do dogmatów z pełną świadomością tego, czego od niego te dogmaty wymagają. I nie ma od tego odwrotu. W perspektywie ziemskiej chrześcijanin (jak i wyznawca innej religii) ma jednak trochę gorzej…
Maciej Brachowicz
Wydawca Pressji
Strona Pressji
www.pressje.org.pl
Poglądy wypowiadane przez autorów nie stanowią oficjalnego stanowiska Pressji, stanowisko Pressji nie jest oficjalnym stanowiskiem Klubu Jagiellońskiego, a stanowisko Klubu Jagiellońskiego nie jest oficjalnym stanowiskiem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Stanowisko Uniwersytetu Jagiellońskiego nie jest oficjalnym stanowiskiem autorów.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka