Z okazji zbliżającej się w Klubie Jagiellońskim debaty z prof. Wojciechem Sadurskim (WS), na którą niecierpliwie czekam, przeczytałem dwa tomy publicystyki najbardziej prominentnego liberała w Polsce (właściwie to z Polski, bo Polskę raczej odwiedza, na ile się orientuję). Pierwszy (Liberałów nikt nie kocha, Warszawa 2003) kupiłem już kilka lat temu, ale odłożyłem w tak niefortunne miejsce na półce, że przeleżał do tej pory. Drugi (Liberał po przejściach, Poznań 2007) kupiłem specjalnie na tą okazję.
Po przeczytaniu zawartych tam esejów, napisanych z dużą gracją i erudycją, jak to przeważnie u naszego Autora bywa, pragnę się podzielić uwagami na temat dwóch sposobów podejścia do sprawy, która zdaje się być najbardziej nurtującym dla WS problemem, mianowicie: jak w liberalnym państwie żyć z osobami nielubiącymi liberalizmu, czyli mówiąc brzydziej „nieliberałami”, do których WS zaliczyłby zapewne również i mnie, choć ja bym trochę oponował.
Pierwszy sposób wyraża się w teoretycznej konstrukcji tzw. liberalizmu II stopnia, który WS wprowadza za jednym z najbardziej znanych filozofów politycznych XX w. Johnem Rawlsem. Tenże to, w pracy Liberalizm polityczny, starał się właśnie odpowiedzieć na pytanie: na jakich zasadach ułożyć relacje między osobami o przekonaniach liberalnych i osobami niepodzielającymi tego przekonania. Praca ta została poprzedzona inną rozprawą pt. Teoria sprawiedliwości, która traktowała na temat liberalizmu I stopnia, a więc po prostu o tym, jak urządzić państwo według zasad liberalnych. Można zatem potraktować Liberalizm polityczny, jako pewne ustępstwo Rawlsa. Podobno w swojej ostatniej pracy pt. Prawo ludów poczynił dalsze ustępstwa, ale jak na razie nie miałem okazji jej przeczytać, więc się nie wypowiadam. (Nawiasem mówiąc prof. Sadurski będzie dyskutował o wolności z prof. Czesławem Porębskim, który, choć jest konserwatystą, napisał pochlebny, z tego co pamiętam, wstęp do Liberalizmu politycznego).
Naczelną zasadę liberalizmu II stopnia zacytuję za WS: „aby zwolennicy rozmaitych ideologii mogli współżyć w jednym społeczeństwie muszą znaleźć wspólny mianownik w swoich poglądach. Osiągnięcie tego konsensusu będzie jednak niemożliwe, jeśli uczestnicy publicznego dyskursu obstawać będą przy wszystkich głębokich uzasadnieniach swych ideologii” (wyróżnienie moje). Ta ogólna zasada brzmi bardzo kusząco, w końcu jakoś wszyscy musimy się dogadać. Jednakże dla osoby o konserwatywnych poglądach okaże się zapewne nie do przyjęcia. Dlaczego?
Owe „głębokie uzasadnienia” to, w powszechnym ujęciu, przede wszystkim zasady, z jakich wychodzi konserwatysta. Do kanonów poglądów liberalnych należą zasady, z którymi wszyscy, niezależnie od przekonań, generalnie się zgadzają, a więc przede wszystkim, że ludzie są wolni oraz równi. Naturalnie „wolność” i „równość” są często rozumiane na kolosalnie odmienne sposoby, jednakże same te wartości są praktycznie niekwestionowane.
Weźmy dwa przykłady z naszych codziennych współczesnych sporów. Pierwszym niech będzie spór o „prawo do aborcji”. Ku zdumieniu wielu osób, które chciałyby móc się określać liberałami, walka o możliwość przeprowadzenia aborcji stała się naczelnym hasłem poglądów, które określa się dziś liberalnymi (jeżeli ktoś nie rozumie, o jakim paradoksie piszę, polecam wywiad z ks. Richardem Neuhausem w najnowszej „Frondzie” nr 47). W walce tej konserwatysta powie, że aborcja powinna być zabroniona, gdyż płód jest już człowiekiem, któremu od poczęcia powinno przysługiwać prawo do życia; liberał powie, że aborcja powinna być dopuszczalna, gdyż człowiek ma wolny wybór. Skoro nie widzimy, że płód jest człowiekiem, a nawet jeżeli to przekonanie nie jest nam obce, uważamy, że nie jest jeszcze w pełni osobą ludzką o wszystkich przysługujących jej prawach (wciąż nie mogę dojść, w wyniku jakich przesłanek można uznawać ten drugi pogląd), to znaczy, że broniąc życia nienarodzonego odwołujemy się do głębokich uzasadnień. Stając natomiast za „prawem do wyboru” odwołujemy się do wspólnej wartości wolności, która jest immanentnym elementem ustroju liberalnego.
Jako drugi przykład weźmy postulat równouprawnienia par homoseksualnych w odniesieniu do uprawnień małżeńskich i rodzicielskich. Konserwatysta będzie argumentował z pozycji społecznej doniosłości tradycyjnego modelu rodziny oraz potrzeb dzieci, liberał powie, że przecież wszyscy jesteśmy równi. I znowu to samo; liberał odwołuje się do ogólnie akceptowalnych zasad (choć rozumiemy je na różne sposoby), konserwatysta sięga głębiej, a więc według modelu liberalizmu II stopnia musi się wycofać.
W sposób celowy czy też nie, liberalizm II stopnia prowadzi do zwycięstwa poglądów liberalnych. Oczywiście nikt o konserwatywnych przekonaniach nigdy na taki „kompromis” nie pójdzie, czego WS na szczęście jest świadomy, nie pokładając w tym modelu nadmiernych nadziei. Warto jednak zwrócić uwagę na zasadniczy błąd leżący u podstaw rozumowania przedstawionego przez WS.
Model liberalizmu II stopnia ma być rzekomo neutralny aksjologicznie (WS chyba nie stwierdza tego wprost, ale wydaje się to oczywistym założeniem, jeżeli ma godzić wszystkich obywateli). Tymczasem zarówno poglądy konserwatywne nt. aborcji i rodziny, jak i liberalne wychodzą z pewnych założeń antropologicznych nt. osoby ludzkiej i jej roli w społeczności. Konserwatysta uważa, że osoba uzyskuje pełnię swojego człowieczeństwa z momentem poczęcia, a w swoim życiu kierować się powinna niezmiennymi zasadami (np. o roli płci w małżeństwie – nie mam na myśli mycia garów), gdyż w przeciwnym razie wyrządza krzywdę sobie samemu i społeczeństwu. Liberał uważa, że osoba uzyskuje pełnię swojego człowieczeństwa z momentem porodu, a w swoim życiu ma jedynie nie szkodzić innym, resztę rozwiązując według własnego uznania. Obydwa poglądy w równym stopniu oparte są o „głębokie uzasadnienia” (przyznaje to pośrednio WS stwierdzając w innej części, że sama idea demokracji, rozumiana liberalnie, ufundowana jest na silnych wartościach, a więc nie jest neutralna) i na tym powinna polegać równość między nimi. Błędne przekonanie liberałów, że tylko konserwatyści korzystają z „głębokich uzasadnień” wynika stąd, że zostawiając więcej miejsca na „samodzielne” próby odpowiedzi na pytania o właściwy sposób życia liberałowie myślą, że są w pełni racjonalni i unikają wszelkich założeń na etapie przedrefleksyjnym.
Przekonania konserwatywne, choć przeważnie motywowane religijnie, nie muszą w każdym przypadku wynikać z takich przesłanek. Co jednak, gdy wynikają? To wprowadza nas w zagadnienie drugiego rozpatrywanego przez WS sposobu układania relacji pomiędzy osobami o różnych poglądach, tym razem dotyczącego konkretnego przypadku, jakim było pojawienie się karykatur przedstawiających Mahometa w duńskiej gazecie i gwałtownej reakcji świata muzułmańskiego. WS staje twardo po stronie wolności do publikacji takich obraźliwych treści. I, według mnie, słusznie. Wprowadzenie abstrakcyjnego zakazu takich publikacji, choć w konkretnym przypadku mogłoby być moralnie uzasadnione, byłoby nadmierną ingerencją w wolność słowa, która w demokracji jest wartością naczelną (Thomas Jefferson stwierdził: „gdybym miał zdecydować czy powinniśmy mieć rząd bez gazet czy też gazety bez rządu, nie wahałbym się ani przez chwilę, wybierając te ostatnie”).
Nie mogę jednak przejść tak łatwo do porządku nad drwinami WS z postulatu samoograniczenia się wolnych mediów w stosunku do treści religijnych, tj. większego szacunku przejawiającego się w powstrzymywaniu się od bezmyślnego atakowania symboli religijnych (np. poprzez wieszanie sztucznych genitaliów na krzyżu). Według WS: „nie ma powodu, by uczucia religijne były w liberalno-demokratycznym państwie pod specjalną ochroną. Dla wyznawców określonej religii krytyka jest czymś bolesnym, ale przecież bolą nas też drwiny z naszych silnych przekonań politycznych, moralnych lub estetycznych. Wszystko, do czego jesteśmy mocno przywiązani – co stanowi o naszej tożsamości – traktujemy zazwyczaj z powagą, a drwiny nas bolą”. Widocznie dla osoby niewierzącej wiara jest po prostu kolejnym elementem tożsamości, czymś, co wybiera się na „rynku religii” (takiej niszy na rynku idei). Tymczasem prawda jest kompletnie odmienna.
Nasze przekonania polityczne, moralne czy też estetyczne możemy traktować jako pochodzące od wewnątrz nas samych, choć prawda jest, jak wspomniałem, bardziej skomplikowana, gdyż nigdy nie zaczynamy od „zera”. Religia wywiera jednak na człowieka inne działanie. Człowiek wierzący, zdecydowanie bardziej od świeckiego liberała, świadom jest, że nie jest w pełni autonomiczny w swoim postępowaniu, że winien jest posłuszeństwo woli Bożej, która pochodzi ze źródła przekraczającego go, a co najważniejsze, ze źródła będącego punktem docelowym jego doczesnego życia. Obraza symboli religijnych jest więc, jak obrazowo to ktoś ujął w debacie o publikacji karykatur Mahometa, „niszczeniem drogowskazów” dla osób wierzących.
Obraza religii boli zatem bardziej. Czy to oznacza, że zezwala na więcej obrażonym, np. na ataki na obrażających? W żadnym wypadku, choć zdolność muzułmanów do protestów przy milczącej aprobacie chrześcijan stanowi widoczną różnicę w kondycji wyznawców tych dwóch religii. Ale liberałowie a la Sadurski powinni zdać sobie sprawę z jednej rzeczy: jeżeli chcą przekonać osoby wierzące do zalet liberalnej demokracji sami sobie powinni wbudować mechanizm ograniczający krytykę religii. W przeciwnym razie może się okazać, że zmierzają do wojny, której przecież tak nie lubią.
Tyle, co chciałem dziś napisać o liberalnych poglądach, które na pozór wyglądają zdroworozsądkowo i przekonywująco, a w rzeczywistości niszczą stosunki między liberałami i „nieliberałami”. A teraz czekam na debatę…
Maciej Brachowicz
Wydawca Pressji
Strona Pressji
www.pressje.org.pl
Poglądy wypowiadane przez autorów nie stanowią oficjalnego stanowiska Pressji, stanowisko Pressji nie jest oficjalnym stanowiskiem Klubu Jagiellońskiego, a stanowisko Klubu Jagiellońskiego nie jest oficjalnym stanowiskiem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Stanowisko Uniwersytetu Jagiellońskiego nie jest oficjalnym stanowiskiem autorów.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka