Zachodzi obawa, że duch oskarżenia i obrony w rozpoczętym procesie autorów stanu wojennego wpisze się w proces kompozycji znanej wizji historii Polski „Ludowej” i III Rzeczypospolitej: wizji godnej miana postmodernistycznej. Nie zapowiada to jednak następnego procesu: o prawa autorskie. Doświadczenie sądownictwa III RP wyklucza, by stronom śpieszno było do trybunału (z pozwem o prawa podobne), jak też by znalazł się trybunał chętny wpisać taką sprawę na swą wokandę. Ale skoro – a chce tego prawo rzymskie – jest sprawiedliwość wolą nieustanną, by każdemu oddawać, co jego, spróbujmy ją wymierzyć już dziś, na tyle na ile dopuszcza to zdrowy rozsądek i poprawność judeo-chrześcijańskiego miłosierdzia. Sugeruje to aplikację normy Salomonowej, tu nakazującej oddać – obronie i oskarżeniu – po równo: z tytułu równego udziału w procesie usuwania potrzeby prawdy, z życia i z wyobraźni.
Pominąwszy sens formalizmów prawniczych, ujmujących treść oskarżenia i linię obrony – formalizmów niezbędnych, by sprawa mogła toczyć się – jej sens realny tkwi w rzeczywistym przedmiocie jej oczekiwanego rozstrzygnięcia. Spór toczy się w istocie o odpowiedzialność za stan wojenny i jego ocenę. Jest tak niezależnie od tego, czy autorzy wprowadzając stan wojenny dopuścili się spisku (jakiegokolwiek by nie był on rodzaju), czy też na ile działali legalnie (i na ile ich prawo godne było miana prawa, a na ile nie). W powszechnym oczekiwaniu, wyrok jaki zapadnie, ma skazać za odpowiedzialność (za zło jakim stan wojenny był), albo uniewinnić, też z tytułu odpowiedzialności (za dobro jakim okazało się jego wprowadzenie). Tymczasem, im dalej oba wyroki – korzystny dla obrony i korzystny dla oskarżenia – temu oczekiwaniu wyjdą naprzeciw, tym bardziej oba oddalą się od zasady sprawiedliwości. Nie jest bowiem sprawiedliwości obojętna prawda. A to, że zasadnicza odpowiedzialność za wprowadzenie stanu wojennego spoczywa na osobach oskarżonych o jego autorstwo, prawdą nie jest.
Myśl, że władza sowiecka dopuszczała, by jej namiestnicy w ujarzmionych państwach mogli wysłać czołgi na ulice swych miast, lub nie wysłać, bez rozkazu centrali, jest równie niepoważna jak myśl, że ich selekcja na namiestnictwo odbywała się bez kontroli ze strony tej centrali, lub że tej kontroli mógł umknąć choćby najdrobniejszy szczegół. Każdy, kto choć chwilę zastanawia się nad tym, musi przyznać, że decyzję o wprowadzeniu stanu wojny w Polsce, powziął moskiewski ośrodek władzy, i, że wybierając taką, a nie inną formę akcji, powodował się on bardziej względem na Waszyngton, niż sugestiami z Warszawy. Oczywistości tej nie zmniejsza pewna niejasność sytuacji ówczesnej w centrali samej, w związku z grą o władzę. Tu bowiem nie było mowy, by zachowanie wasala mogło decydować o przebiegu walki o tron, a nie odwrotnie. Gdy więc odpowiedzialna za decyzję o wprowadzeniu stanu wojennego jest Moskwa, to na nią spada i to, co jej namiestnicy przedstawiają jako zasługę swoją, a w czym inni upatrują ich przestępstwo. Myśl, że tak nie jest, obraża zdrowy rozsądek.
To, że strona oskarżona jako pierwsza rzuciła mu wyzwanie, zrozumieć nie trudno. Osoby siedzące na ławie oskarżonych, biorąc odpowiedzialność na siebie (a nawet przepraszając), raczej nie szły śladem znanym z sądów w Palermo czy w Neapolu, gdzie przyparci do muru oskarżeni gorliwie czynią, co w ich mocy, by cień podejrzenia nie padł na ‘ojca chrzestnego’. Il padrino komunizmu tym mniej bał się podejrzeń, im bardziej godne były one wiary. Utartym tropem, jaki przez otchłań przewrotnej naiwności prowadzi bezpiecznie, osoby te podążyły do portu przebaczenia, w którym polskie lenistwo umysłowe zawsze da się odrwić.
To tym portem formalnie zawiadują herosi fikcyjni, jak Andrzej Kmicic i Konrad Wallenrod. To tu cumują patentowani sternicy ‘mniejszego zła’, zupełnie już realni. Oto azyl niezwykły, w którym pobyt, oprócz bezpieczeństwa od kary, gwarantuje chwałę, nawet rozgłośną. Oto ludzie, dla których ‘złem mniejszym’ od utraty wygód jest utrata honoru, tu zyskują renomę honorowych wyższego rzędu. Tu trafia duchowny, co wolał stracić ducha, niż prebendę. Tu trafia żołnierz, co wybrał mniejsze zło poddania się, by uniknąć większego zła bitwy. To tu trafia urzędnik publiczny, gdy wysiłek własny w służbie lokalnej na miejscu skromnym, miał za zło większe od zła jakie wyrządził państwu, które mu oddał w zarząd czerwony il padrino. Tu wreszcie trafia każdy filozof teorii ‘mniejszego zła’, gdy bredzi, że zło może być większe lub mniejsze, gdy zaś doświadczenie dowodzi, że zło zawsze jest złem, a mniejsze lub większe mogą być tylko jego konsekwencje i wysiłek niezbędny do jego odparcia.
Duchowny, żołnierz, urzędnik i filozof – sprzeniewierzywszy się swym obowiązkom podstawowym – do tego mauzoleum słabości dotrą zawsze, jeśli trafią w gust strzegącej go opinii. A trafić weń nie jest trudno; wystarczy schlebić mu, co jeszcze łatwiejsze. Starczy wywołać wrażenie, że nie wypełniając swego podstawowego obowiązku, zapobiega się złu większemu i nieuchronnemu, a nadto powszechnemu. I łatwo przewidzieć pełne zrozumienie po stronie opinii ogółu, w którym – przy wielkim szacunku wszystkich dla wspólnego dobra – nie do końca jednak przeważa szacunek osoby każdej dla jej codziennego obowiązku własnego. Uważanego za zło tym większe, im bardziej konieczne. Ale niewielu dostaje od losu tak dogodną okazję wyboru mniejszego zła, przez wybór własnej nieobowiązkowości, z perspektywą nagrody za związany z tym trud. Większość, za nieobowiązkowość łajana jest co dzień; nie dziwi więc, że znajdują się i tacy, co podziwiają chwalonych za nią. Można by rzec, iż widzą w nich ludzi sukcesu.
Zapewne mylny byłby sąd, że to próżność pchnęła osoby dziś skarżone, do starań o miejsce w mauzoleum słabości, gdy brały na siebie odpowiedzialność za to, czego nie zrobiły. Bardziej przekonuje myśl, że uwiodła je siła, która z tak szczególnego mauzoleum czyni wylęgarnię mitu. Tym razem jest to mit o wojnie domowej, stoczonej rzekomo, a u progu wolności. Wszczepia się on, jak implant, w wyrwę w narodowej pamięci – coraz szerszą w miarę, jak z niej uchodzą fakty. Fakt wojny, jaką o suwerenność naród prowadził przez pół wieku i fakt specyfiki – tak komunistycznej okupacji, jak narodowego oporu. Implant ma więc zastąpić świadomość obu klęsk, poniesionych przez komunizm w starciach frontalnych – na froncie politycznym (gdy krwawym terrorem zdobył władzę) i gospodarczym (gdzie z każdym rokiem wzrastał tylko dystans zacofania). Co ważniejsze, ma ów implant zastąpić świadomość strat jakie naród poniósł w wojnie podjazdowej, do której uciekli się bici na obu frontach – sowieccy namiestnicy. Wojna ta, jak każda podjazdowa, toczyła się nieprzerwanie, w starciach licznych, izolowanych, na odcinkach coraz to krótszych. Jej teatrem był już nie las i ulica, lecz miejsca pracy, kręgi przyjaźni i sąsiedztwa, wreszcie dom rodzinny i na koniec – każda dusza ludzka. Jak w każdej, tak i w tej wojnie – w aktach indywidualnych – konfrontowały się, z jednej strony bohaterstwo i przyzwoitość, z tchórzostwem i świństwem po drugiej. Regularna armia – jaką jest każdy naród – szarpana przez subkulturowe podjazdy partyzantki komunistycznej, skutecznie paraliżującej jej aprowizację intelektualną i materialną, nie mogła nie ponosić strat. Czas – na korzyść partyzantki gra zawsze; osłabia każdą armię regularną, której nie jest dane zgnieść jej w porę. Osłabienie polegało tu na zmniejszaniu się zasobów przyzwoitości, a zwiększaniu zasobów świństwa. Na każdym odcinku walki. Różnice, dzielące obie strony zacierały się samą siłą rzeczy. Stąd rosnąca łatwość – dezercji z armii i werbunku do partyzantki – i tu i tam, w imię mniejszego zła.
Im dłużej trwała ta podjazdowa wojna, tym mniej przypominała wojnę domową, jaką nie była nigdy. I im większe stawały się straty, tym bardziej okazywała się wojną o jakość narodu. Nie była nigdy wojną dwóch obozów, z których jeden można by zwać narodowym, a drugi namiestnikowskim. Była wojną narodu z własną słabością, objawiającą się choćby dezercjami. Te – jedynie liczbowo powiększały klientelę namiestnictwa. Nie zwiększały jej bojowości, co dowiodły jej próby. Te same przecież próby, które wykazywały fikcyjność obozu namiestnikowskiego, wykazywały podobną fikcyjność obozu narodowego, gdyby tak zdefiniować całość antynamiestnikowskiej opozycji. A były to próby, na jakie czerwony il padrino wystawił namiestnictwo i naród, kiedy wycofał się z Polski. Próby, w jakich wycieńczony półwieczną wojną naród radzi sobie, jak może. I w jakich sobie radzi byłe namiestnictwo.
Bez obozów walczących, wojny domowej nie było i nie ma. Jest naród i jest byłe namiestnictwo. Naród chce odzyskać swą jakość. Czego natomiast chce byłe namiestnictwo?
Po cóż mu mitotwórcze przyznania się, oskarżenia, obrony, wybaczenia i nagany, za grzechy tyle niezwykłe, co nie popełnione? Czy tylko po to, aby nie odpowiadać za grzechy popełnione, a zwykłe w takiej psiej służbie? Czy też i po to, by integrować rozpraszającą się klientelę, aby dowartościowaną kłamliwym mitem uczynić ją bardziej strawną dla siebie samej i dla publiczności? By zmalała groźba dezercji? Aby dezintegrującym polską świadomość implantem, spowolnić proces odzyskiwania jakości przez naród?
Janusz Ekes *
* historyk, profesor Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu.
Zajmuje się historią idei, historią mysli politycznej i dziejami
nowożytnymi. Autor wielu monografii m.in. Złota demokracja,
Warszawa 1987; Natura, wolność, władza: studium z dziejów
mysli politycznej renesansu, Warszawa 2001;
Polska : przyczyny słabości i podstawy nadziei, Warszawa 1994;
Trójpodział władzy i zgoda wszystkich : naczelne zasady
"ustroju mieszanego" w staropolskiej refleksji politycznej,
Siedlce 2001.
Tekst ukazał się w Dzienniku Polskim, 22 września 2008 r.
Wydawca Pressji
Strona Pressji
www.pressje.org.pl
Poglądy wypowiadane przez autorów nie stanowią oficjalnego stanowiska Pressji, stanowisko Pressji nie jest oficjalnym stanowiskiem Klubu Jagiellońskiego, a stanowisko Klubu Jagiellońskiego nie jest oficjalnym stanowiskiem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Stanowisko Uniwersytetu Jagiellońskiego nie jest oficjalnym stanowiskiem autorów.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka