Pressje Pressje
84
BLOG

Kto jest współczesnym kolonizatorem?

Pressje Pressje Polityka Obserwuj notkę 5

Pisząc swój artykuł (Dla dobra innych, „Rzeczpospolita” z 11.10.08) Dariusz Rosiak uznał tak bardzo różniące się środowiska, jak prawicowi amerykańscy neokonserwatyści oraz przeważnie lewicowi propagatorzy programów pomocowych ONZ, za „zwolenników nowej kolonizacji”. Sam fakt, że jedni i drudzy nie znoszą się nawzajem, nie obala twierdzenia Rosiaka. Jednakże istnieją między nimi istotne różnice, które czynią to porównanie niesprawiedliwym. 

Nie tacy źli Amerykanie 

Pisząc swoją polemikę z Dariuszem Rosiakiem muszę zacząć od istotnej uwagi. W przeciwieństwie do niego nigdy nie byłem w Afryce, która zdaje się stanowić główny przedmiot jego troski. Wydaje mi się natomiast, że trochę lepiej rozumiem Amerykę, choć w momencie powstawania tego tekstu Rosiak po niej podróżuje, podczas gdy piszący te słowa siedzi za biurkiem w Krakowie. Bez wątpienia natomiast bardziej w Amerykę wierzę. 

Dużą część artykułu Rosiaka zajmuje porównanie XIX-wiecznego imperializmu brytyjskiego oraz współczesnego imperializmu amerykańskiego. „Niall Ferguson przedstawił osiągnięcia imperium brytyjskiego pisząc w jego obronie 400-stronicową książkę i dorzucając kolejnych kilkaset stron w obronie nowoczesnego imperium liberalnego reprezentowanego przez Stany Zjednoczone”. Pisząc to Rosiak pomija pewien istotny fakt. 

Jak zauważa przywoływany Ferguson w drugiej z podawanych książek: „zarówno brytyjscy [po I WŚ – M.B.] i amerykańscy okupanci obiecali, że przekażą wkrótce władzę Irakijczykom i opuszczą ich kraj. Różnica jest taka, że Amerykanie to właśnie zamierzają zrobić. Oni naprawdę chcą wracać do domu”. To stawia postępowanie tych dwóch imperiów w zupełnie różnym świetle. Na określenie tego stanu rzeczy Ferguson nazywa USA „wypierającym się imperium” (empire in denial). 

Przyczyn różnicy nie należy oczywiście upatrywać w tym, że jedni są demoniczni, a drudzy dobroduszni. Raczej w tym, że XXI-wieczny przedstawiciel cywilizacji zachodniej ma szansę korzystać z tylu wygód, będących zdobyczą jego kraju macierzystego, że spędzanie życia w spartańskich warunkach w „kolonii” wydaje mu się ceną zbyt wygórowaną. Różnica ta ma, mimo wszystko, charakter zasadniczy: współcześni „imperialiści” amerykańscy marzą o tym, aby szybko wrócić do domu, czego niezbędnym warunkiem jest, żeby lokalni wzięli sprawy w swoje ręce. 

Krzywdzące jest również porównanie postępowania Amerykanów z kolonializmem socjalistycznym, które może nie było zamierzeniem Rosiaka, ale co bardziej zapiekli przeciwnicy Ameryki są w stanie je odnaleźć, gdy pisze on o wierze w skuteczność polityki zagranicznej Busha: „przypomina to snujących się jeszcze tu i ówdzie na Zachodzie intelektualistów, którzy twierdzą, że socjalizm upadł, bo go było za mało”. 

Jak zauważa historyk wojskowości Victor Hanson: „kiedy Związek Radziecki zaatakował Afganistan, zachował się zgodnie ze swoją imperialną ideologią, zlikwidował wszystkie wolności i prowadził wojnę z całą brutalnością. Kiedy Stany Zjednoczone wkroczyły do Iraku, cena ropy wynosiła ponad 20 dolarów za baryłkę. Każde inne imperium ustanowiłoby twardą władzę, wykroiło strefy okupacyjne i wypompowywało ropę. Zamiast tego Amerykanie zainwestowali miliardy dolarów w stworzenie konstytucyjnego rządu, który nie jest zobowiązany, aby z nimi negocjować, i swobodnie dysponuje koncesjami na wydobycie ropy. Część z nich trafiła do chińskich i rosyjskich firm. W międzyczasie cena ropy podskoczyła do 146 dolarów” (Ameryka porzuca świat, „Europa” z 2.08.08).

 Europejczycy są gorsi 

Nieuprawnione też wydaje się porównywanie działań administracji amerykańskiej z organizacjami międzynarodowymi, z którymi ta pierwsza jest w ostrym sporze. „George Bush wierzy chyba ciągle, że Irakijczycy nie marzą o niczym innym jak o liberalnej demokracji w stylu amerykańskim, a aktywiści organizacji humanitarnych są przekonani, że ludziom mieszkającym w tanzańskim buszu najbardziej do szczęścia potrzebne są prezerwatywy”. 

Z jednym wypada się zgodzić. Demokracja nie należy do najważniejszych potrzeb ludzkich. Podobnie jak prezerwatywy. To jednak za mało, aby te dwa postulaty zrównywać. 

W wyniku swoich kontaktów z Ameryką, zarówno bezpośrednich, jak i poprzez lekturę, nabrałem przekonania, że wiara w szerzenie demokracji jest tam szczera. Oczywiście nie mam pojęcia, czy szczera jest postawa George’a Busha, Dicka Cheneya, Johna Boltona lub Paula Wolfowitza. Jednakże u fundamentów doktryny zagranicznej neokonserwatystów leży silne w narodzie amerykańskim przekonanie, że demokracja jest dobra, gdyż odpowiada naturze ludzkiej, oraz uniwersalna, z tego samego powodu.

Zupełnie inaczej przedstawia się sytuacja w drugim przypadku. Proponenci rozdawania prezerwatyw pragną bowiem zafundować innym projekt inżynierii społecznej, którą w jej najdoskonalszej formie lepiej sprawdzać daleko od siebie. Oczywiście można twierdzić, że chodzi bardziej walkę z wirusem HIV. Tylko że, po pierwsze, najskuteczniejszą do tej pory metodą walki z HIV w Afryce okazał się wyśmiany w ONZ program opracowany w Ugandzie, oparty o metodę ABC (Abstinence, Being faithful, Condom use), a nie promowana przez organizacje i aktywistów międzynarodowych metoda CNN (Condom use, Needles, Negotiation). Po drugie nie tylko zajmują się oni powstrzymywaniem poczęcia, ale co gorsza równie często powstrzymywaniem przed narodzeniem, sponsorując sowicie programy aborcyjne w trzecim świecie. Warto nadmienić, że luka w finansowaniu Funduszu Ludnościowego ONZ, zajmującego się przede wszystkim promowaniem aborcji, po wycofaniu wsparcia przez USA została szybko wypełniona przez UE.

Amerykanie proponują zatem coś, co uważają za najlepsze dla wszystkich. Cała amerykańska historia to poszerzanie demokracji, a w jej istnieniu upatruje się za oceanem przyczyn dobrobytu i potęgi. Zaznaczyć należy przy tym, że Europejczycy i Amerykanie inaczej rozumieją demokrację. Aby posłużyć się słowami Guy’a Sormana dla pierwszych to zbiór zasad prawnych, dla drugich to „zasada duchowa i nieustający proces selekcji”. 

Europejczycy nie starają się natomiast aplikować innym tego, co u nich przyniosło dobry skutek, lecz pragną bawić się w eksperymenty. Funkcjonowanie organizacji ponadnarodowych, takich jak UE, oderwanych od zasady odpowiedzialności społecznej, a dających duże pole do popisu dla wszelkiej maści aktywistów, skutecznie do tego zachęca. 

Dobrym przykładem takiego postępowania jest konstytucja Kosowa. Tradycyjne społeczeństwo tego państwa zostało w wyniku działań europejskich aktywistów obdarzone ustawą zasadniczą napisaną na liberalną modłę. Art. 26 konstytucji Kosowa przewiduje, że „każda osoba posiada prawo do podejmowania decyzji w odniesieniu do reprodukcji”, a art. 24, że „nikt nie powinien być dyskryminowany ze względu na orientację seksualną”. Aby zapewnić trwałość liberalnych rozwiązań postanowiono, iż „prawa człowieka i podstawowe wolności gwarantowane przez tą Konstytucję będą interpretowane w zgodzie z orzecznictwem Europejskiego Trybunału Praw Człowieka” (art. 53). 

Konstytucja została napisana przez jedną z europejskich organizacji (Public International Law and Policy Group), a w pierwotnym projekcie była znacznie bardziej radykalna. Ktoś powie, że sam projekt zaprowadzenia demokracji w kraju takim jak Irak jest również sam w sobie eksperymentem i Amerykanie nie wykazują się odpowiedzialnością. Być może, ale w napisanej pod egidą amerykańską Konstytucji Iraku przebija się znacznie większy szacunek dla specyfiki społeczeństwa tego państwa. 

Dobrze pojęty interes własny 

Dariusz Rosiak ma absolutną rację zarzucając Wojciechowi Cejrowskiemu, że jego bezwarunkowe poparcie dla misji ucywilizowanych prowadzi do niebezpiecznych konsekwencji. Ale jednoczesne uznawanie amerykańskiego zaangażowania na świecie za jednoznaczne z kolonializmem wydaje się wskazywać na brak zrozumienia motywów jemu przyświecających. 

Czy tym motywem, jak twierdzi wielu oponentów USA, są amerykańskie interesy? Naturalnie. Amerykanom jednakże nie jest właściwe socjalistyczne myślenie kategoriami zero-jedynkowymi; gdy jeden zyskuje, inny traci. Tocqueville pisał o amerykańskiej specyfice, jaką był „dobrze pojęty interes własny”. Człowiek jest wolny i działa we własnym interesie. Ale prawdziwa wolność uzależniona jest od cnót publicznych, do których należy m.in. zaangażowanie na rzecz innych. To przekonanie zostało w sposób naturalny przeniesione na grunt polityki zagranicznej, która stała się specyficznym amalgamatem myślenia w kategoriach misyjnych, interesów i możliwości. 

Nazywanie Amerykanów nowymi kolonializatorami jest zatem niesprawiedliwe, gdyż wbrew historycznym przykładom oni naprawdę chcą opuścić Irak i oddać sprawy w ręce obywateli tego kraju. Uznanie tego za kolonializm równałoby się uznaniu za kolonializm każdej próby poprawy sytuacji wewnętrznej państw trzecich, łącznie z tą, proponowaną przez samego Rosiaka, który postuluje „rezygnację z globalnych planów zbawiania ludzkości” w zamian za „szukanie skromnych metod wyzwolenia ludzkiej energii, przedsiębiorczości i talentów”. Ale skąd mamy mieć pewność, że ludzie w krajach trzeciego świata chcą wyzwolenia energii i przedsiębiorczości? Może to tylko projekcja zachodniego przekonania, pewna delikatna forma kolonializmu? 

No i jednego jeszcze Dariusz Rosiak nie wyjaśnił, jak „skromnymi metodami” wyzwalać ludzką energię i przedsiębiorczość w Iraku Husseina lub Afganistanie Talibów? 

Maciej Brachowicz

Pressje
O mnie Pressje

Wydawca Pressji Strona Pressji www.pressje.org.pl Poglądy wypowiadane przez autorów nie stanowią oficjalnego stanowiska Pressji, stanowisko Pressji nie jest oficjalnym stanowiskiem Klubu Jagiellońskiego, a stanowisko Klubu Jagiellońskiego nie jest oficjalnym stanowiskiem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Stanowisko Uniwersytetu Jagiellońskiego nie jest oficjalnym stanowiskiem autorów.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (5)

Inne tematy w dziale Polityka