Moja prywatna i niewyszukana definicja moralnego szantażysty brzmi: jest to osoba, która do tego stopnia przekonana jest o nieomylności swoich wyborów, a nadto o ich wyłączności ze względu na konieczność ratowania świata lub ludzkości, że zupełnie wyklucza możliwość legitymacji poglądów odmiennych tropiąc każdy, najdrobniejszy nawet element nieprawomyślnośi, jako zarzewie reakcji.
Moralny szantażysta wątpiącemu w dogmat o dominującym wpływie człowieka na środowisko zarzuci niewrażliwość na środowisko w ogóle; wyrażającemu pogląd o przypuszczalnym zdziwieniu Afgańczyków na ogólnokrajowe zamieszanie w Polsce ze względu na zajścia w Naghar Khel zarzuci nieczułość na los zabitych cywilów i zmarnowane „dziedzictwo wielu pokoleń” (przypadek z autopsji); natomiast wątpiącemu w dziejową konieczność modelu integracji europejskiej opierającego się na przyznawaniu Europejczykom jednakowych praw fundamentalnych zarzuci „eurosceptycyzm”.
Oczywiście moralni szantażyści występują również po drugiej stronie spektrum poglądów, ale ze względu na często towarzyszący na szeroko pojętej lewicy brak odniesień transcendentnych, w których miejsce odnaleźć można często cześć dla bożków zastępczych, takich jak ekologia, prawa człowieka czy integracja europejska, ten typ moralnego szantażu wydaje mi się znacznie donioślejszy i groźniejszy.
Nawiązuję do przedstawionej na stronie Frondy rozmowyprezydenta Czech z przedstawicielami Parlamentu Europejskiego (opisywanej teżjuż na Salonie). W trakcie tej rozmowy przewodniczący Zielonych Daniel Cohn-Bendit wręczył Klausowi flagę UE, upierał się, iż jest „przekonany”, że „globalne ocieplenie nie jest kwestią jego wiary”, stwierdził, iż pogląd Klausa na Traktat w ogóle go „nie interesuje”, a Klaus „będzie musiał” go podpisać. Poza tym domagał się „wyjaśnień” nt. relacji prezydenta Czech z przywódcą kampanii antytraktatowej w Irlandii, a także stanowczo zażądał opinii Klausa nt. prawa antydyskryminacyjnego.
Brian Crowley natomiast, z frakcji Unii na Rzecz Europy Narodów (co jest dosyć zaskakujące) stwierdził, że „Irlandczycy chcą Traktatu Lizbońskiego”, tak jakby nie zauważył wyników referendum. Natomiast prezydent Klaus według niego „dopuścił się obrazy irlandzkiego narodu”. Gdy Klaus oponował przypominając wyniki referendum Crowley wykrzyknął: „Pan nie będzie mi mówił, jakie poglądy mają Irlandczycy. Jako Irlandczyk wiem to najlepiej”.
Nie jest wykluczone, że część z tych sformułowań została „podrasowana” przez tłumacza tekstu, który chciał dolać oliwy do ognia. Jednakże nawet zakładając lżejszą formę ich wypowiedzi posłowie do PE dopuścili się czegoś niewyobrażalnego – pouczeń i nacisków na prezydenta niepodległego państwa. Nie mam zamiaru wyrażać świętego oburzenia. Chcę zauważyć, co to mówi o współczesnej Unii Europejskiej.
Pytanie zasadnicze brzmi: dlaczego oni to zrobili? Dlaczego czuli, że mogą pouczać i stawiać do konta przywódcę państwa członkowskiego? Przecież Parlament, choć bez wątpienia ma ambicje zostać przedstawicielem europejskiego demosu, ma zdecydowanie bardziej ograniczone kompetencje. Różnego rodzaju specjaliści, przede wszystkim prawnicy, podkreślają, że Parlament może tylko to, co zapisano w Traktatach. Ale coraz częściej akademicy stwierdzają, że prawda jest odmienna.
Jednym z nich jest Krzysztof Szczerski, który uznaje, iż wobec wyczerpywania ekonomicznych i politycznych zasobów integracji UE poszukuje nowych zasobów pozwalających wytworzyć funkcjonalny efekt spill-over. Sposobem, który to zapewni będzie „powstanie modelu metapolityki na poziomie wspólnotowym, której treścią będzie budowa systemu aksjologicznie zaangażowanego, realizującego określony wzorzec kulturowy. Tym samym, nie wdając się w trudności pogłębiania integracji gospodarczej ani w pokonywanie barier na drodze do superpaństwa, można uzyskać nowy mechanizm »przelewania się« poprzez włączenie sporów ideologicznych do polityki wspólnotowej i uczynienie z niej płaszczyzny deliberacji o wartościach i postawach społecznych”. Zagwarantuje to „silny dopływu energii do systemu (spory ideologiczne są niewyczerpanym źródłem energii, wszak nigdy nie dochodzimy do w pełni zadowalającego stanu), po drugie pozwala na budowę tożsamości w skali międzynarodowej, niewymagającej twardych koncesji politycznych (wspólną armię i politykę zagraniczną zastępuje wspólna promocja wartości europejskich)” [K.Szczerski, Dynamika systemu europejskiego, Kraków 2008, s. 81].
Model ten Szczerski nazywa „neofunkcjonalizmem ideologicznym”, w którym dochodzi do zasadniczych przemian instytucjonalnych. Dominującą rolę musi bowiem uzyskać Parlament Europejski, jako forum debaty ideologicznej. Niezbędna jest mu w tym zwiększona kontrola nad Komisją Europejską (co zakłada Traktat Lizboński) oraz coraz większe kompetencje (co również zakłada Traktat Lizboński). Umniejsza to też znaczenie państw członkowskich, przynajmniej w sferze aksjologicznej (tradycji), gdyż logiczną konsekwencją takich zmian będzie „zerwanie z wzorcem polityki konsensualnej na rzecz polityki rywalizacyjnej opartej na podziale opozycja/koalicja, dla którego podstawą jest różnica ideologiczna. Tym samym przekształceniu muszą ulec europejskie partie polityczne, które straciłyby charakter parasolowych platform debaty o integracji europejskiej i przekształciłyby się w zwarte podmioty o wyraźnie określonych stanowiskach politycznych w kwestiach podstawowych (prawo do życia, model rodziny i tym podobne)” [s. 84].
Zapewne europosłowie świadomie lub nie zmiany te wyczuwają. W końcu Pöttering całe życie spędził „w służbie Europy”, a więc przesiąkł nią zupełnie. Dlatego też zapewne nie posłuchał próśb Vaclava Klausa o interwencję, gdy Daniel Cohn-Bendit wygłaszał swoje tyrady, gdyż„każdy z członków będzie pytał Pana [Klausa – MB] o co tylko chce”. Spór ideologiczny zatem stał się dominującym elementem życia w UE.
Najgorsze jest jednak to, że jednej stronie tego sporu udało się jak na razie ustawić w roli wcielonego „Dobra”. Gdy Klaus zauważył, że „w ciągu ostatnich 19 lat nic podobnego nie przeżył”, a poza tym był przekonany, iż taki sposób uprawiania polityki „należy już do przeszłości”, Pöttering wypalił, iż porównania do Związku Sowieckiego (takiego Klaus nie użył) są „więcej niż niedopuszczalne”. W końcu „chodzi nam o wolność i demokrację, o pojednanie w Europie”.
Jak na grupę demokratów i liberałów dużo tam ekstremistów, którzy pragnęliby zamknąć innym usta ze względu na ich moralną nieprawomyślność. A trzeba pamiętać, że gośćmi prezydenta Czech byli przywódcy grup politycznych, a takimi nie zostają ludzie przypadkowi odstający od głównego nurtu swoich grup politycznych…
Maciej Brachowicz
Wydawca Pressji
Strona Pressji
www.pressje.org.pl
Poglądy wypowiadane przez autorów nie stanowią oficjalnego stanowiska Pressji, stanowisko Pressji nie jest oficjalnym stanowiskiem Klubu Jagiellońskiego, a stanowisko Klubu Jagiellońskiego nie jest oficjalnym stanowiskiem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Stanowisko Uniwersytetu Jagiellońskiego nie jest oficjalnym stanowiskiem autorów.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka