Tak jak „zmiana” była kluczem kampanii wyborczej Baraka Obamy, tak sukces PiSu ma zagwarantować hasło „rozwój”. Mają go zapewnić wzmocnione organy władzy wykonawczej oraz superministerstwo rozwoju z silnym ministrem-wicepremierem na czele. Problemem pozostaje jednak to, iż w ramach władzy wykonawczej PiS wzmacnia jednocześnie premiera i prezydenta pierwszemu rozszerzając kompetencje władcze wobec własnego rządu, a drugiemu dając prawo wydawania rozporządzeń z mocą ustawy.
Najpierw jednak rozwój. Jemu podporządkowane są zmiany w strukturze egzekutywy. Najważniejszym ministerstwem w ewentualnym nowym rządzie PiS byłoby Ministerstwo Rozwoju. Stojący na jej czele minister byłby jednocześnie wicepremierem oraz szefem Komitetu Rady Ministrów ds. Rozwoju, który zastąpić miałby dzisiejszy KERM. Minister ten stałby również na czele nowoutworzonej jednostki administracyjnej, Państwowej Rady Rozwoju. W jej składzie znaleźliby się także prezes NBP oraz – już mniej precyzyjnie – przedstawiciele rządu, instytucji finansowych, wskazani przez Premiera eksperci. Taki superminister, zgodnie z zapisami programu PiS, sprawowałby funkcje koordynacyjne wobec całego rządu w zakresie realizacji programu rozwoju kraju. Rozwój ten miałyby gwarantować z jednej strony zmiany legislacyjne ułatwiające inwestycje w obszarze infrastruktury, ale przede wszystkim skuteczna konsumpcja europejskich środków.
To poważna propozycja. Środki, jakie prawdopodobnie napłyną do budżetu państwa do 2013 roku z europejskiej kasy to ok. 65 mld euro po odjęciu naszej składki członkowskiej. Prawdopodobnie, bo ostateczna kwota zależeć będzie od naszej zdolności ich skonsumowania. Jeśli mamy wreszcie na serio rozwiązać sprawy podstawowe – a więc infrastrukturalne – blokujące przedsiębiorczość a wraz z nią rozwój całego kraju, to trzeba zrobić wszystko, aby nic nie stracić z wynegocjowanej kwoty. Powołanie sprawnej struktury zarządzającej jest zatem podstawą modernizacyjnego sukcesu. O konieczności stworzenia takiego ministerstwa nieformalnie mówił też po ostatnich wyborach parlamentarnych Jan Olbrycht, eurodepuowany z ramienia PO, potencjalny minister polityki regionalnej na rządowej giełdzie. Jego wizja realizacji polityki regionalnej zakładała przeniesienie punktu ciężkości całego rządu na ten właśnie resort. Ponieważ jednak rząd Donalda Tuska założył inne priorytety Olbrycht propozycję odrzucił.
Kolejnym programowym słowem – kluczem jest przejęty od Marka Jurka imposybilizm, który PiS pragnie przełamać. To trwała niezdolność państwa do rozwiązywania podstawowych problemów wynikająca a to z przerostów legislacyjnych, administracyjnych, a to formalnej władzy nieformalnych układów itp. Przełamaniu imposbilizmu ma służyć m. in. uporządkowanie relacji pomiędzy organami władzy. I tu kłopot. W programie czytamy z jednej strony o trudnościach wynikających z bałaganu konstytucyjnego w łonie władzy wykonawczej, z drugiej zaś o poparciu PiS dla rządów parlamentarno-gabinetowych. Przywódcy opozycji jednocześnie chcą wzmocnienia władzy prezydenta poprzez kompetencję wydawania rozporządzeń z mocą ustawy, rozszerzenia prawa do rozwiązania parlamentu i rozpisania nowych wyborów, jeśli od wyborów parlamentarnych minął co najmniej rok, a prezydent i rząd pochodzą z innych opcji politycznych, co uniemożliwia skuteczne sprawowanie władzy. W innym zaś miejscu czytamy o wzmocnieniu pozycji premiera wobec rządu, którego ma stać się nie tylko „brandmanagerem”, ale realnie delegującym zadania wobec ministrów. Dotychczas najczęściej premier nie ma głębokiej wiedzy o tym, co robią jego ministrowie. Rząd oraz każdy posiadacz inicjatywy ustawodawczej miałby także większy wpływ na ostateczny kształt prawa uchwalanego przez Parlament – mając prawo wycofać projekt spod głosowania przed trzecim czytaniem, jeżeli jego brzmienie znacząco odbiegałoby od pierwotnej propozycji.
Jak więc ta nowa architektura relacji miałaby wyglądać? Na pewno nie łatwiej niż obecnie. Silny prezydent pochodzący z innej niż większość parlamentarna opcji mógłby de facto prowadzić swoją własną politykę. I nawet ponowienie mandatu nie ratuje tu sprawy. Dotyczy ono tylko parlamentu. Wyobraźmy sobie, iż dziś prezydent decyduje się na rozwiązanie parlamentu. Wybory ponownie wygrywa Platforma i poza kosztami wygenerowanymi przez procedurę wyborczą sytuacja pozostaje bez zmian.
Propozycja PiS jest oczywiście efektem kompromisu pomiędzy deklarowanym od dawna przez jego liderów wzmocnieniu ośrodka prezydenckiego, a rachunkiem wyborczym. Trudno otwarcie pisać program, z którego skrupulatnie rozliczy największy konkurent polityczny po prawdopodobnie wygranych przez niego wyborach prezydenckich. Powstała więc propozycja skomplikowanej protezy, która z całą pewnością nie ułatwi chodzenia kolejnym rządom czy prezydentowi. Program PiS budzi podobne wątpliwości, ale z całą pewnością wnosi wiele ciekawych pomysłów – jak ten z silnym Ministrem Rozwoju, czy reformą administracji w Ministerstwie Finansów – nad którymi warto się pochylić spoza paluszków z blogu Palikota i szarży Tuska na Kraków.
Zmiana fryzury i garderoby prezesa, spot telewizyjny z udziałem atrakcyjnych i kompetentnych nowych twarzy, łagodna retoryka. Tak nowe oblicze PiSu opisują najczęściej media i koalicja rządowa. Jednak ten lifting największego ugrupowania opozycyjnego prawdopodobnie nie jest tylko PRowa kosmetyką. To otwarcie poważnej dyskusji o państwie. Szczególnie ważnej w czasach kryzysu. W czasie, w którym nie warto „zawieszać broni”, ale właśnie jasno prezentować pomysły modernizacyjne.
Wydawca Pressji
Strona Pressji
www.pressje.org.pl
Poglądy wypowiadane przez autorów nie stanowią oficjalnego stanowiska Pressji, stanowisko Pressji nie jest oficjalnym stanowiskiem Klubu Jagiellońskiego, a stanowisko Klubu Jagiellońskiego nie jest oficjalnym stanowiskiem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Stanowisko Uniwersytetu Jagiellońskiego nie jest oficjalnym stanowiskiem autorów.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka