zyxu zyxu
84
BLOG

biznes is biznes

zyxu zyxu Rozmaitości Obserwuj notkę 0

 

Dawno, dawno temu z miasta przyjechał człek, który mówił, że wie jak lepiej gospodarować, kazał nazywać się agronomem. Mówił, że był w mieście, gdzie powiedzieli mu jak wydajniej pracować na wsi. Wszyscy ludzie we wsi żyli od żniw do żniw, czasem sprzedając jajka, mleko czy kury dostawali dodatkowe pieniądze. Agronom zaś wprowadził intensywne metody uprawy i zaczął skupować od pozostałych rolników nadmiar ziarna i warzyw. Co prawda nie było tego dużo, ale jak obszedł wieś to zawsze miał co sprzedać w mieście, a na czas nieurodzaju zawsze miał jakiś zapasik ziarna i pożyczał go wieśniakom, a ci oddawali po żniwach i zawsze dorzucili trochę więcej albo domowej roboty chleb w podzięce.

Wszystkim taki układ pasował, ludzie nauczyli się oszczędzać ziarno i zamiast wypasać krowy cały czas na łąkach, to wypuszczali je też na pola by bydło nawoziło glebę, poza tym zaczęli zamiatać klepisko by nie marnować ziarna. Zmiany nie były wielkie, ale ludzie czuli się lepiej i mieli dodatkowy, choć mały zysk.

Sielanka nie trwała długo, bo pewnego dni przybył dalekiej krainy za siedmioma górami przybył człek, co wiedział jak uszczęśliwić wszystkich ludzi. Mawiał, że agronom jest głupcem, nie daje gwarancji, że pożyczy zboże w czasie złego roku i, że jest pazernym na ich dobytek wyzyskiwaczem, a tak poza tym tam, skąd przyszedł śmiali się z niego. Ale głupi ludzie nie chcieli mu wierzyć, że ich agronom jest naciągaczem i burżuazyjną świnią, która tylko czeka aż prosty lud się od niego uzależni. Nie wierzyli też, że wystarczy zasiać i samo wyrośnie i to bez chwastów – piękne czyste zboże. Wobec jawnej niewiary człek ów zaczął uprawiać ziemię samemu i nikt nie wiedział jakim cudem osiąga on takie plony skoro nikt nie widział go pracującego i nikt naprawdę nie widział jego pól, bo były za ciemnym lasem. Prosty lud widział tylko wóz z ziarnem jadący na zasiew i wielokrotne przyjazdy ze słomą i zbożem po żniwach. Tępy lud pytał jakim cudem tak jest, że oni pracują całe dnie, jedną piątą zbiorów muszą odłożyć na zasiew, a on obsiewa jednym wozem a zwozi 50 i jeszcze ziarno się wysypuje.

Pewnego roku jednak się zadziwili wielce, gdy zobaczyli, że do swego gospodarstwa po żniwach zwiózł też wozy z kokosami

On odpowiedział, iż starczy dobrze zaplanować zasiew, a to może każdy. I, że uważa, że każdy z nich może mieć takie plony, sprzedać je i być bogaczem, trzeba tylko wiedzieć gdzie i jak zasiać. Trzeba mu tylko uwierzyć.

-Panocku, jak to robicie, żeście bogaci a na werandzie całe dnie siedzita? W co mamy wom wierzyć? -pytali jedni, a inni się tylko głowili

-To właśnie tajemnica... -odpowiedział, ale nie chciał od tak jej wyjawić.

Pokazał im tylko nowego konia, którego właśnie kupił – wielki, piękny, silny jak tur i to kupiony za zysk ze zboża.

-Jeśli też chcecie mieć takiego konia i taką piękną bryczke, to przyjdźcie wieczorem do mego gospodarstwa, powiem wam jak być bogatym i szczęśliwym.

Większość wieśniaków nie wierzyła, myślała, że oszukuje, bo przecież nie raz na targu mówili o oszustach. Wierzyli w swego agronoma, który im pomaga, choć oczywiście zawsze zwracają mu więcej niż pożyczą, jest najbogatszy ze wsi.

Na spotkanie poszło paru chłopów, a nawet baby, choć tych było mniej, bo i mniej pazerne. Co powiedział im przybysz dokładnie nie wiadomo. Wiadomo tylko, że część wróciła odmieniona ze spotkania – cały czas mówili o spółce z „towarzyszem wodzem” czy „ojcem założycielem”, jak go teraz nazywali. Wieśniacy zachodzili w głowę jak ma funkcjonować to nowe gospodarstwo, skoro oni sami gospodarzą, agronom ma parunastu najemnych i dwóch kierowników nad nimi, a „wódz” rzucił pomysł by pracować głową, a zboże miało samo rosnąć. Wszyscy mieli sobie mówić po imieniu jak wspólnicy i sobie pomagać, bo wyniki pracy jednego zależą od pracy drugiego. Za ujawnienie sekretu towarzysz wódz kazał oddawać sobie równowartość korca ziarna z każdego sprzedanego worka. Układ wydawał się dobry, bo co to jest parenaście korców przy takich wielkich zyskach. Był tylko jeden warunek... by mieć duże zyski trzeba było zwiększyć ilość sprzedawanego ziarna, a to można było zrobić biorąc zboże od innych wieśniaków, bo ziemi we wsi więcej nie ma.

Poszli. Mówili wieśniakom to co kiedyś towarzysz wódz – agronom jest kułakiem, bogacącym się dzięki ich pracy, gromadzi owoce pracy ich starych, spalonych słońcem rąk, a oni oferowali im wielkie zyski jeśli zamiast sprzedawać agronomowi, będą dawać im, a oni już zadbają poprzez kontakty i dyrektywy ojca założyciela. Prostym ludziom wydawało się to zbyt piękne i podejrzane, ale towarzysze (bo tak na siebie mówili) ganili ich za ślepą wiarę w dawny system, wieśniacy ograniczeni intelektualnie, choć ani wieśniacy, ani towarzysze nie do końca wiedzieli co to znaczy, tak jak nie wiedzieli o czym mowa w tajnych dyrektywach. Towarzysze znikali na całe dnie, a wieczorem mówili, że całe dnie pracowali ciężko na rzecz własnych gospodarste, które z wodzowskim tworzą kołchoz.

Lud jednak nie pojmował jak działa kołchoz – ta idylliczna forma gospodarowania, w której każdy ma swoją własną działke, a jednak wszyscy pracują na rzecz wszystkich. Towarzysze mówili z coraz większym zapałem o swych śmiałych planach, nawet skaptowali niektórych członków swych rodzin, by ci oddali swe ziarno z nadwyżek do „inwestycji” kołchozowych. Tak minęło parę lat, wycięto las, wieś się rozrosła, starzy umarli, młodzi już nie widzieli wodza, bo ten przeniósł się do miasta, bo tam było więcej ludzi otwartych na jego oświeceniową myśl. Powiadali, że podobno swój kołchoz rozbudował w kilku sąsiednich wsiach. Tak więc wśród towarzyszy wytworzyła się hierarchia dotąd nieznana na wsi, zresztą towarzysze, a nawet przodownicy który stali na szczycie piramidy nie do końca ją rozumieli. A wieś podzieliła się na ciemnych, co nie dają sobie pomóc i tych którzy korzystają z dobrodziejstw kołchozu. Zacofana, ślepa część wsi albo nie wierzyła w żadne nowości rolno-ekonomiczne, albo obstawała przy agronomie, który miał duży dom a w nim biuro i pracowników nadzorujących handel. Przodownicy dostali prikaz, że muszą nawrócić wieś by więcej zarabiać. Tak więc przodownik (bo we wsi ostał się jeden) podszkolił nowych towarzyszy, tak, że każdy był pisaty i cytaty, a niektórzy nawet przerośli mistrza w sztuce retoryki, a może po prostu lepiej zapamiętali co wódz i przodownicy zawarli w małej czerwonej książeczce.

Towarzysze rozpierzchli się więc do domów, jako, że dom rodzinny pierwszą linią frontu walki o powszechny dobrobyt ludu pracującego (szczególnie tej części, która pracuje głową za prosty lud). Część nie chciała słuchać tych szachrajstw, innym na dźwięk obietnic zysków oko błyszczało tak jak towarzyszom, którzy wpadali w trans rozpościerając wizję starości bez pracy i życia z zaoszczędzonych pieniędzy ze zboża oddanego do kołchozu. Nie zgorszą wizją było też bajeczne bogactwo ojca założyciela, którego pamiętali tylko najstarsi. Wkrótce wszyscy mieszkańcy wsi zostali oświeceni, a ci co twierdzili, że to domokrąstwo zostali okrzyknięci, tępymi, ograniczonymi moherami; wrócił też argument o niedołęstwie intelektualnym krnąbrnych, choć dziwnym trafem znowu nikt nie wiedział o co chodzi. Towarzysze niestrudzenie odwiedzali swych znajomych zupełnie przypadkowo wspominając o kołchozie i wodzu, a niektórzy nawet odnowili znajamość z lokalnym klechą i jego szkółką niedzielną, gdyż podobnie jak on mieli misję do spełnienia. Niewierni zostali odrzuceni, a reszta zwołana na rade wioski.

Przed radą wsi kilku przodowników rozmawiało z ludźmi chcąc zdobyć ich zaufanie i badając czy towarzysze i pionierzy (bo tak nazwano kandydatów na towarzyszy) zdobyli właściwe informacje. Uznali, że dobrze zindoktrynowali towarzyszy, choć pionierzy malujący na płotach oskarżenia agronoma o lichwe, musieli być jeszcze przeszkoleni (ale to rzecz towarzyszy, bo wyżsi stopniem wprowadzają nowicjuszy i odpowiadają za nich).

Na radzie wsi dużo mówiono, a właściwie mówili towarzysze; prosty lud głosu nie zabrał nie wiedzieć czemu, skoro to rada wsi. Kolektywnie stwierdzono, że agronom jest wrogiem ludu jako wyzyskiwacz i burżuj bogacący się na biednych zebranych wieśniakach, a tak w ogóle to kupcy – pracownicy agronoma w mieście niedługo stracą pracę, bo agronom jest praktycznie bankrutem, chociaż tego nie widać, bo się kryje by nachapać się kosztem ludu i uciec. A jak zbankrutuje agronomia, to wieś nie odzyska pieniędzy, które dała mu na przechowanie, bo sejf. Wieśniacy nie wiedzieli co myśleć – agronom był zawsze i bywało różnie, ale nikogo nie zwolnił, nawet jak się nie przelewało, zawsze był uczciwy wobec nich, chociaż nie zawsze rozumieli mechanizm handlu; zresztą jak mogli nie odzyskać pieniędzy skoro zawsze mogli wziąć jego krowy zamiast swych pieniędzy . Ale towarzysze byli nieustępliwi, wskazywali przykłady agronomii, które kiedyś padły i jako, że przecież dobrotliwi towarzysze nie mogli zostawić ludu bez pomocy, zarzucali lud kwiecistymi zdania iż tylko w kołchozie można uniezależnić bezrobotnych od miejskiej jałmużny, starzy nie będą obciążeniem dla młodych rolników, żony będą niezależne od mężów; „wyemancypowane” ktoś dodał a reszta udała, że rozumie. Lud nie rozumiał i nie próbował zrozumieć jak działa ten system, bo i po co mu to. Przyjęli na wiarę, że korzec oddany dzisiaj to 2 korce zwrotu za rok. Tym co szukali pracy poza wsią powiedziano by zostali pionierami, potem towarzyszami i wreszcie przodownikami – to praca lekka, łatwa i przyjemna i na dodatek zyskowna.

-Nie będziecie mieli rąk zniszczonych jak wasi starzy rodziciele, nie będą was bolały plecy. Kołchoz pracuje sam na siebie. U agronoma będziecie robić całe dnie za marne grosze, a on jeszcze zabierze wam ołówki, które dotąd dawał by pisać w pracy. Sknera jeden! U nas jesteście niezależni, a wszyscy sobie pomagamy. – mówili towarzysze, choć sami niewiele jeszcze zarobili, a pomocnicy z góry coraz bardziej kierowali na zysk.

-ja niedługo nie będę musiał w ogóle pracować – wtórował nieznany przodownik

W pewnym momencie ktoś z tłumu krzyknął, że słyszał jakoby w sąsiedniej wsi chłop stracił na kołchozie.

-Nonsens, kołchoz jest w pełni dochodowy i nie ma możliwości by tak świetnie zarządzany przez wodza kolektyw mógł coś stracić, zresztą w posiadaniu kołchozu jest żyzna ziemia, która gwarantem dobrobytu przecież jest. - rzekł towarzysz prowadzący radę i dodał jeszcze coś o wrogich plotkach rozpuszczanych przez burżuazyjno-reakcjonistyczny sojusz agronoma z niewiernymi głupcami.

Na koniec kolektyw kołchozowy pożegnał się z każdym obecnym wieśniakiem, zapamiętując go dokładnie, by odnowić „znajomość” za jakiś czas...


 

Epilog

Większość wieśniaków nie ufało kołchozowi, gospodarstwo rodzinne pozostało podstawą struktury rolnej. Ci co weszli do kołchozu podzielili się na dwie grupy: tych co stracili – oni utyskiwali niemiłosiernie na oszustwo i na to, że nie mogli tak po prostu się wycofać; oraz tych co zyskali. Choć w tej drugiej grupie wytworzył się podział na robotników (którzy nie widzieli obiecanych złotych gór, ale głupio im było się wycofać, bo co sąsiedzi powiedzą) i nomenklaturę, której szczyt utrzymywał pozory pracy choć trzymał rękę na pulsie (i wewnętrznej siatce donosicieli), środek wytyczał nowe kierunki ekspansji i organizował doły, a doły nadzorowały ściąganie danin od wieśniaków i realizowały oświecenioą misję nawracania prostego ludu wedle zaleceń.

zyxu
O mnie zyxu

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości